sobota, 26 kwietnia 2025

"Nasza część nocy" Mariana Enriquez

Argentyna. Na ulicach uzbrojeni po zęby żołnierze, wszelkie drogi w kraju strzeżone, mysz się nie prześlizgnie, a w powietrzu unosi się nieustannie wyczuwalna groza, ogarniająca cały świat ponurym, mrocznym oparem. Jest końcówka lat 70-tych, w kraju rządzi krwawa junta, jesteśmy w środku "brudnej wojny" -  brutalnego przewrotu wojskowego, który na kilka lat rozpętał w Argentynie piekło i spowodował śmierć tysięcy ludzi. Juan, młody ojciec, ucieka. Ma ze sobą synka, sześcioletniego Gaspara, którego matka zginęła w tajemniczych okolicznościach. Juan z synem zamierzają przedostać się z Buenos Aires do północnej granicy kraju z Brazylią, a my czytamy o tym ze ściśniętym sercem, bo jak można uciec przed juntą w kraju, w którym ta sprawuje władzę absolutną?

Tymczasem dosyć szybko okazuje się, że to nie przed juntą ucieka Juan, i nie przed nią chce ukryć swojego synka.

Kojarzycie te (co będziemy ściemniać, raczej schematyczne) liczne horrory, w których Przedstawiciela Tajemnego Kultu, Najlepiej Szatana spotykają się w Mrocznych Kazamatach, aby, spowici w Powłóczyste Szaty (lub też Nadzy, zwłaszcza, jeśli są Młodzi i Powabni, a już zupełnie zwłaszcza, jeśli są Młodymi Kobietami) wznosić Posępne Modły, by ostatecznie popaść w Orgiastyczny Szał, a wszystko to pod przywództwem Arcykapłana, składającego Krwawe Ofiary i zawodzącego Hymny do Sił Ciemności?

A wszystko to na pełnym luzie i bez szczególnego uszczerbku na zdrowiu, można by rzec lekko, łatwo i przyjemnie, nie płacąc za to, nie ponosząc kary i bez żadnych znamion emocjonalnego czy też duchowego wyczerpania?

Oto w "Naszej Części Nocy" mamy szansę poznać temat od drugiej strony, od strony właśnie tego kapłana (i jego rodziny).

I odkryć (nie, żeby ze szczególnym zdumieniem, jak mniemam), że nic tu nie będzie łatwe, lekkie i przyjemne.

Przedstawicielami Tajemnego Kultu, spowitymi w Powłóczyste Peleryny (a czasem Zupełnie Pozbawieni Odzieży) są tu członkowie zamożnych argentyńskich rodów plantatorów yerba mate, przy czym słowo "zamożne" jest tu skandalicznym niedomówieniem. Oni są bogaci, obrzydliwie, niewyobrażalnie bogaci, mają wszystko, co da się kupić za pieniądze, i apetyt na więcej. No bo skoro są tacy bogaci, skoro mają wszystko, to czemuż mieliby się tym wszystkim cieszyć jakieś śmieszne, powiedzmy osiemdziesiąt lat? "Osiemset" brzmi o wiele lepiej! A "wiecznie" jest w ogóle mega. No bo czemu nie? Są prawymi obywatelami, posiadaczami ziemskimi, powszechnie szanowanymi, i cóż, że w  przerwach od rodzinnych spotkań i bratania się z panującą w kraju dyktaturą będącymi członkami tajnego stowarzyszenia, które przy pomocy zakazanych i niebezpiecznych rytuałów kontaktuje się z Ciemnością? Co kogo może obchodzić, że co jakiś czas z całą rodziną (i przyjaciółmi) biorą udział w mrocznych ceremoniach, podczas których wybrane medium łączy się z Zaświatami, przyjmuje w siebie demoniczną obecność i obdarza zebranych różnymi “darami", z których  wieczne życie jest tym najbardziej pożądanym? A by zyskać nieśmiertelność, członkowie Zakonu, rządzonego przez krewnych matki Gaspara, nie cofną się przed niczym. Ich starania sięgają setki lat wstecz, odkąd wieść o Ciemności przewędrowała z Afryki, przez Anglię, do Argentyny.

Oczywiście kontakt z zaświatami jest jednak przywilejem tylko dla bardzo nielicznych, szczególnie uprzywilejowanych jednostek, i, niestety, niestety, wymaga "wspomagaczy". Stowarzyszenie od dziesięcioleci pracuje nad znalezieniem najlepszego wspomagacza, prowadząc eksperymenty na ludziach, porywając dzieci, by czerpać z nich energię (a że wiele z nich - o ile nie wszystkie - umrą w straszliwy sposób? Jest to poświęcenie, na które członkowie Tajnego Zgormadzenia są gotowi), aż wreszcie - wykorzystując niezwykle rzadko rodzące się osoby, będące naturalnym medium. Chcąc prowadzić swoje magiczne eksperymenty Zgromadzenie musi za wszelką cenę dopilnować, by medium było wciąż do dyspozycji. Oczywiście - żeby to było jasne - mimo chwilowej władzy nad zebranymi, mimo demonicznych, magicznych mocy tak naprawdę medium jest tylko narzędziem, które nie ma prawa protestować czy wypowiadać się w swoim imieniu, o odmowie świadczenia usług nie wspominając, i to narzędziem eksploatowanym do granic możliwości i ludzkich sił, bowiem każdy seans skrajnie je wyczerpuje i zagraża jego życiu.

Juan jest takim medium. Jednym z potężniejszych - o ile nie najpotężniejszym - jakie się naszej uroczej rodzinie plantatorów udało znaleźć (a poszukiwania uskuteczniali na naprawdę potężną skalę).

Każde medium jednakowoż w końcu umiera. W wypadku Juana każdy kolejny seans to jak chodzenie na nici pajęczej - jest on bowiem nieuleczalnie, bardzo ciężko chory na serce.

No, ale w sumie nie szkodzi, wiadomo, zużyte narzędzie trzeba wymienić na nowe, a Juan, o, Juan przecież ma syna!

Czyż nie jest prawdopodobne, że przekazał swe moce Gasparowi, i gdy podczas którejś z ceremonii jego chore serce wreszcie odmówi pracy Zgromadzenie będzie miało pod ręką następcę, który będzie mógł przejąć służbę po ojcu?

Dlatego Juan ucieka.

Bo on, jego żona i Gaspar chcieli być po prostu zwykłą argentyńską rodziną. Chcieli wieść jak najnormalniejsze życie, jak najdalej od mrocznego kultu, którego są częścią, jak najdalej od bezwzględnej rodziny.

A teraz chce uchronić syna przed swoim własnym losem i podejmuje wszelkie starania - w tym też takie, które wydają się złe, brutalne, które są - zwłaszcza dla Gaspara, dziecka, potem nastolatka - kompletnie niezrozumiałe -, by chłopiec “zniknął” z radarów kultu, żeby uznany został za zwykłego, pozbawionego metafizycznych umiejętności człowieka, żeby go "uniewidzialnić", obudować murem, otulić mgłą, uczynić nieznajdywalnym dla zdolnych do wszystkiego, bezwzględnych i dysponujących nieograniczonymi środkami członkami Zgromadzenia.

Przed Mrokiem nie da się jednak uciekać bez końca, i Gaspar zostaje w końcu odnaleziony i sprowadzony na rodzinną plantację.

Czy zastąpi ojca i zostanie Przewodnikiem podczas kolejnego misterium? Czy okaże się medium równie potężnym jak Juan, i pomoże bardzo już starym - z zatem mocno zdeterminowanym - członkom Zgromadzenia odnaleźć tajemnicę wiecznego życia? Czy krzywdy wyrządzone jego rodzinie i przyjaciołom zostaną pomszczone?

 
 

"Nasza część nocy"to książka, o której naprawdę trudno powiedzieć... coś rzeczowego. Mówiąc szczerze jest tak jakby kilkoma książkami w jednej - a każda z nich dobra. Już po ukończeniu lektury odkryłam ze zdumieniem, że klasyfikuje się ją jako horror, tymczasem dla mnie była to powieść (no, dobra, niech będzie że dramat) obyczajowa z elementami realizmu magicznego (z tym, że na sterydach).

Autorka w sposób absolutnie doskonały panuje nad opowiadaną historią - czytając, odnosi się wrażenie, że powieść tak naprawdę składa się z wielu różnych historii, które z początku wcale nie wydają się powiązane, więcej, niektóre wyglądają na dodane bez sensu, niektóre wzięte nie wiadomo skąd, niektóre zbędne, część przegadana. Wchodzimy w opowiadaną historię i w życie postaci nagle, bez żadnego wprowadzenia, poznajemy je na wyrywki, oglądamy z różnych perspektyw, skaczemy bez ładu i składu po różnych latach i miejscach, i w sumie, trochę (a czasem bardzo) pogubieni nie wiemy, dokąd nas ta podróż prowadzi.

By pod koniec odkryć, że nic w opowiadanej historii nie było przypadkowe, nic nie było "po nic", że każda cząstka opowieści, każda postać, nawet najbardziej, zdawałoby się, marginalna, każdy wątek był po coś, miał swoją przyczynę, swój sens i swój powód, by zaistnieć, że coś uzupełnia, dopowiada, że każdy jest jak puzzel, niezbędny, by ujrzeć cały obraz.

To jest powieść dość mroczna, jest w niej smutek, utrata, jest brutalność  i okrucieństwo, niesprawiedliwość i bezsilność. A gdyby skupić się na głównym wątku, to jest to chyba przede wszystkim historia niezwykle trudnej relacji Juana i jego syna, człowieka złamanego nagłą, tragiczną śmiercią żony i żyjącego ze świadomością, że jest przekleństwem dla własnego dziecka, które już w chwili narodzin skazał na podążanie tą samą ścieżką co on. Wszystko zaś w cieniu okrutnych czasów, w których przyszło żyć naszym bohaterom, i historii, która niby walec przetaczała się po losach argentyńskich rodzin.

Więc, tak, „Nasza część nocy” to jest powieść mroczna i trudna. Ale pozostawia po sobie uczucie literackiego spełnienia - a to nie tak częste, jak można by oczekiwać, za to po prostu bezcenne doznanie. To historia, która wymyka się sztywnym ramom gatunku, w ogóle przypisanie tej powieści do tylko jednego gatunku to jak odebranie jej części tożsamości, bo jej po prostu wpasować się nigdzie nie da. To nie jest tylko horror - uważam wręcz, że zaklasyfikowanie jej jako horroru to w pewnym sensie degradacja - , ale też trochę horrorem jest. To nie jest tylko powieść obyczajowa. To nie jest tylko dramat. To nie jest tylko realizm magiczny (na sterydach). To opowieść magnetyczna, różnorodna i pewnie (NA PEWNO) nie dla każdego. Wspaniale napisana i równie świetnie przetłumaczona przez Katarzynę Okrasko i Martę Jordan, momentami wręcz poetycka, choć jednocześnie przecież i mroczna, i brudna, i bardzo brutalna.

Plus - zakończenie!!! Jakże często wadą horrorów albo thrillerów (lub też książek, które są za horrory uważane) jest byle jakie, rozmywające napięcie, niedopracowane, wydumane lub kompletnie niewiarygodne, rozczarowujące zakończenie. Jest rzeczą niebywale satysfakcjonującą przeczytać horror (vel opowieść obyczajową z elementami realizmu magicznego), którego zakończenie jest spójne, wiarygodne i logicznie umocowane w treści.

Zupełnie nie rozumiem, czemu piszę o "Naszej części nocy" dopiero teraz.

Chyba dlatego, że lepiej późno niż wcale.

poniedziałek, 31 marca 2025

Logicznie

Potomek Młodszy (podsumowując dlugą i najeżoną detalami opowieść o obowiązującej przy przyjmowaniu na studia punktacji i szansach, że uda mu się na jakieś załapać) - ... w każdym razie,  zasadniczo, jeśli pozostanę przy swoim wyborze,  jestem, wygląda na to, ustawiony...

Potomek  Starszy (bez namysłu) - No pewnie. Z taką twarzą?


Królowa Matka (wydaje z siebie bynajmniej nie tak zdławiony, jak powinna - z szacunku dla Potomka Młodszego i jego przemowy - chichocik).


Potomek Młodszy (rzucając Braciszkowi i Matuli ciężkie, ale, powiada Królowa Matka, NAPRAWDĘ ciężkie spojrzenie) - No cudnie. Dzięki. Nie ma jak rodzinne wsparcie, czuję się wsparty jak cholera... (krótki rzut oka w głąb kuchni) I spaliłem przez was jajecznicę.


Potomek Starszy (pouczająco) - Technicznie rzecz biorąc, jest dokładnie odwrotnie. Chciałeś nam opowiadać o swoich analizach i przemyśleniach czas jakiś, ale strzeliłeś foszka, bo zadawaliśmy ci - jak twierdziłeś - irytujące pytania. Co oznacza, że gdybyś nie strzelił, to byś tu nadal stał i gadał, a to z kolei oznacza, że to właśnie nasze irytujące pytania ocaliły twoją jajecznicę przed ostatecznym zwęgleniem!


I jest to logika, której niczego zarzucić nie sposób!

sobota, 29 marca 2025

Post z uzasadnieniem

Królowa Matka (dość - po tych wszystkich latach - beznadziejnie) - Czy ja mogłabym, bez szans na jakąś zadawalającą odpowiedź, ale wrodzony optymizm każe mi próbować, no więc czy mogłabym się dowiedzieć, kto włożył gigantyczne i PUSTE opakowanie po pierniczkach do lodówki? Pół półki zawalone, po czym okazuje się, że ktoś zeżarł wszystkie pierniki, a następnie - zamiast wyrzucić pudełko - włożył je do lodówki. Dlaczego? Dlaczego?! ZALI WŻDY?! Czy ktoś, ktoś, kogo PODOBNO osobiście wychowywałam i uczyłam, jak żyć w społeczeństwie, mógłby mi wyjaśnić, w jakim celu, co do tego doprowadziło, co poszło nie tak, czym się kierował, po co, kiedy, kto...


Pompon Starszy (przerywając Królowej Matce łagodnie, acz zdecydowanie) - Ja ci to, mamo, mogę wyjaśnić. Ja mam takie doskonałe wyjaśnienie, że natychmiast wszystko zrozumiesz (rozpromieniając się nieoczekiwanie i wskazując paluszkiem Pompona Młodszego). To nie ja, to on!


Fakt.


Absolutnie przekonywujące.

sobota, 22 marca 2025

Pompon Młodszy jest... cóż, zawsze sobą

Pompon Młodszy (nadbiegając ku Macierzy w hożych podskokach i z hantlem w wątłej rączynie) - Mamo, czy możemy się tak umówić, że ty będziesz nas odpytywać z historii, a ja w tym czasie będę ćwiczył?

Królowa Matka (stanowczo, wręcz brutalnie) - Nie.

Pompon Młodszy - Dlaczego?!

Królowa Matka (starannie modulując głos tak, by ironia była zaledwie ociupinkę wyczuwalna) - Bo nie będę mogła się skupić na Rewolucji Październikowej i Romanowach, rozproszona przez twoje boskie ciało.

Pompon Młodszy (niezłomnie optymistycznie; z wprawą sugerującą wieloletnie doświadczenie prześlizgując się nad matczyną ironią) - O, wow! Już dostaję komplementy jak Kacper, a ćwiczę dopiero jeden dzień!


No.

Strach pomyśleć, co będzie za tydzień normalnie!

niedziela, 9 marca 2025

O rzeczy niemożliwej

Potomek Młodszy - Wiesz, śniło mi się, że w naszym ogródku wylądowali kosmici. Zaparko... no, umieścili swój pojazd za bramką i weszli do ogródka, i poprosili cię, żebyś zapozowała im do zdjęć. No i pozowałaś, a to wsparta o drzewko, a to pochylona nad kwieciem,  a to zapatrzona romantycznie w przestrzeń, a w czasie tego pozowania powiedziałaś do mnie: "I mamy właśnie dowód na to, że istnieje życie pozagrobowe", chociaż nie wiem, z czego wysnułaś ten wniosek..

Mamunia (prześlizgując się z doskonałą obojętnością nad kosmitami w jej ogródku i życiem po śmierci; z powątpiewaniem) - Pozowałam im do zdjęć...?

Potomek Młodszy (rozpromieniając się jak Słoneczko Mamusi, którym - rzecz jasna - jest) - No i to była jedyna rzecz, która wydawała mi się w tym śnie kompletnie niewiarygodna!


Skarb najmilejszy, jak on zna swą rodzicielkę 😆.

piątek, 28 lutego 2025

Przedmaturalnie. Bardzo, bardzo, BARDZO przedmaturalnie

Potomek Młodszy (pogodnie) - Wiesz co, mamo, pani napisała nam na stronie, że nikt nie zrobił prawidłowo pierwszego zadania z wczorajszej klasówki. Ale mnie to nie dotyczy, bo (rozjaśniając się jak latarnia morska w Faros, tylko bardziej) ja go W OGÓLE nie zrobiłem!


Cóż.


Odliczanie do "znów za rok matura" za trzy... dwa... jeden...

piątek, 21 lutego 2025

Serialu odcinek kolejny, czyli "Ciotka Zgryzotka" Małgorzata Musierowicz

Od pewnego czasu zastanawiam się, do kogo kierowane są ostatnie książki Małgorzaty Musierowicz i wychodzi mi, że co prawda autorka twierdzi, że jej "targetem" są nastolatki, ale tak naprawdę są to czytelniczki 30, 40 oraz 50+, te, które zaczynały swoją przygodę z Jeżycjadą lata temu i teraz traktują Borejków jak starych znajomych, do których się wpada w odwiedziny, by pogadać o starych, dobrych czasach. Ci znajomi się zmienili, a czasem bardzo brzydko zestarzeli, ale albo się tego nie widzi (bo to przecież ulubieni znajomi), albo im wybacza (bo to przecież ulubieni znajomi), albo się cierpi, lecz czyta (bo to ta nasza młodość).

W nowych, zwłaszcza młodych czytelników trudno mi uwierzyć z dwóch powodów - po pierwsze mniej więcej do tomu siódmego ("Noelka") Jeżycjadę można było czytać nie po kolei - wiem, bo sama tak ją czytałam. Każdy tom miał jedną, konkretną bohaterkę, dobrze opisaną i osadzoną w równie dobrze opisanych realiach, kogoś, z kim można było się identyfikować (lub nie), której pobudki się (chociaż w minimalnym stopniu) rozumiało, i opowieść o której zamykała się w jednym tomie. Owszem, pojawiali się tu i ówdzie bohaterowie tomów poprzednich, ale w niczym nie utrudniało to zorientowania się w historii konkretnej części sagi. Tomy 8-12 od biedy również można było tak czytać, chociaż obecność Borejków stawała się coraz bardziej dominująca. Od tomu 13 (z pominięciem "Kalamburki") saga zmieniła się w telenowelę (są tomy, które kończą się określonego dnia, powiedzmy 30 czerwca, a akcja tomu następnego zaczyna się 1 lipca). Młoda czytelniczka, która zainteresowana tytułem sięgnie po "Zgryzotkę"




nie zrozumie z niej nic, zwłaszcza, że autorka potrafi robić nawiązania do poprzednich części w rodzaju: "XY, podrapany po przedzieraniu się przez pamiętne jeżyny" (które to pamiętne jeżyny dla nawet dla czytelnika znającego Jeżycjadę czasem bynajmniej pamiętne nie są, osobie, która poprzedniego tomu nie czytała nie mówią nic zgoła).

Telenowela to, wiadomo, telenowela, trzeba czytelnikowi opowiedzieć, co się działo wcześniej, bo może przeoczył, więc ostatnie tomy ("Zgryzotka" nie jest tu wyjątkiem) puchną od maili i opowieści, streszczających wcześniejszą akcję. Tytuły mają coraz mniej wspólnego z książkami, których dotyczą (ach, gdzie są czasy błyskotliwych, inteligentnych tytułów w rodzaju "Opium w rosole" czy "Kwiat kalafiora"!!!), a nastoletnie bohaterki stają się coraz mniej istotne, bowiem ich pojawienie się jest jedynie pretekstem do odwiedzin u Borejków.

I to drugi powód, dla którego nie bardzo wierzę w nastoletnią czytelniczkę*, która przeczyta ten tom Jeżycjady, zachwyci się i runie, by poznać resztę, jak ja swego czasu, pacholęciem będąc, runęłam po zapoznaniu się z "Kwiatem kalafiora" (tak, nie zaczynałam prawilnie od pierwszego tomu). Oto w "Zgryzotce" mamy Norę, dziewczyna przedstawiona jest jako córka Patrycji i Floriana Górskich (kto to w ogóle jest?), przebywającej pod koniec wakacji u ciotki w "osławionej Ruince" (dlaczego osławionej?!), która to ciotka cierpi na zaawansowaną logoreę i wyrzuca z siebie w tempie karabinu maszynowego teksty typu: "Dorota piecze pilnie co drugi dzień, obawiam się, że Józinek zacznie tyć zaraz po ślubie i zgrabny junak, którego tak zdrowo żywiłam i tak starannie hodowałam, zamieni się w jednego z tych zapyziałych mężusiów o zatartych rysach twarzy i oczkach jak dwie porzeczki. Plus oponka. (...) Mojemu Markowi jak zwykle nie udało się wyrwać z kliniki. Niewdzięczna ludzkość uparcie zapada na zdrowiu jak zwykle wtedy, gdy pan ordynator ma jechać na zasłużony urlop".

I oto ja wiem, kto to jest Patrycja i Florian, Dorota i Józinek, Ida i "jej Marek", wątpię atoli, by połapała się w (zbyt) licznych i - z jej punktu widzenia - przypadkowo wymienianych imionach nie zaprawiona w bojach jeżycjadowych młoda czytelniczka. A jesteśmy dopiero na dwudziestej stronie.

Potem jest niewiele lepiej. Ida rozwija swoją logoreę także na piśmie, bo jakoś trzeba streścić poprzednie tomy i to, co się między nimi działo, bohaterów robi się coraz więcej, coraz więcej, bo to i rodzice Nory, i ciotunie, dziadkowie, kuzyni, żony i narzeczone kuzynów, a wszyscy...

...a wszyscy STARSI od rówieśniczek podobno docelowego targetu o od ośmiu (kuzyn Ignacy) do sześćdziesięciu siedmiu (dziadzio) lat, i wszyscy otrzymują znacznie więcej miejsca dla siebie niż nastoletnia bohaterka. Ba! Ona nawet tytułu własnego nie dostaje, bo ciotką Zgryzotką nazywają wszyscy (bezsensownie, bo jakież ona ma zgryzoty?) Idę de domo, oczywiście, Borejko. Jeżeli jesteście w stanie wyobrazić sobie nastolatkę, entuzjastycznie odnoszącą się do powieści, w której co najmniej równie dużo, a prawdopodobnie więcej niż o nastoletniej bohaterce dowiadujemy się o jej mamusi i tatusiu, o dziadziu nie wspominając, to gratuluję wyobraźni. Szczerze. Ja nie potrafię.

A w "Ciotce Zgryzotce" mamy i zaręczyny kuzyna, i narodziny dziecka drugiego kuzyna, i przygotowywanie wesela, i samo wesele, i zagubienie dziadzia w lesie, i rozmowy dziadzia, babci i mamusi Nory o literaturze (Nora w nich nie uczestniczy, ba, w ogóle jej wtedy nie ma w domu), i wewnętrzne rozważania mamusi Nory, i maile, dużo maili cioć Nory, i gdzieś tam, na uboczu, samą Norę wraz z jej nieszczególnie przekonującą i pozbawioną już nie ognia, ale ogieńka, historię jeszcze-nie-romantyczną. Jak na powieść dla nastolatek IMHO przymało.

O, zdaje się, że sama sobie odpowiedziałam na własne pytanie. Książki Małgorzaty Musierowicz są dla wiernych wielbicielek, którym nie przeszkadza przeistoczenie się ich ulubionego cyklu w brazylijską telenowelę. Dla tych, które po prostu wpadają do Borejków z wizytą. Niektóre wyjdą z tej wizyty zachwycone i ogrzane borejkowskim "ciepełkiem" i wspomnieniami, niektóre się wynudzą, niektóre zadumają się, jak bardzo Borejkowie się zmienili, niektóre boleśnie rozczarują, niektóre przeczytają, bo czemu nie, ale ucieszą się, że rzecz wypożyczyły i nie wydały na nią pieniędzy, bo już nie chcą (z wielu powodów) mieć kolejnych tomów na półce.

Nikomu innemu nie polecam "Ciotki Zgryzotki" nie dlatego, że jest to pozycja nieszczególnie porywająca/ zła/ nudna/ literacko beznadziejna (niepotrzebne skreślić), tylko dlatego, że nie ma sensu, by czytał ją ktokolwiek inny.

No, chyba, że miałby sporo czasu, żadnych innych książek pod ręką i byłby ciekaw, czy nie przesadziłam i czy coś zrozumie z telenoweli, zapoznając się z jej ostatnim (chwilowo) odcinkiem.




*mam na myśli czytelniczkę, dla której "Zgryzotka byłaby pierwszym spotkaniem z Jeżycjadą, w taką, która zna to uniwersum i je lubi owszem, z niejakim trudem, ale wierzę.


piątek, 31 stycznia 2025

"Fresk" Magda Szabó

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze brałam udział w internetowych dyskusjach natrafiłam na zażartą wymianę zdań na temat jakiegoś konkursu literackiego. Prezentowane w konkursie pozycje miały spełniać liczne wymagania, których nie pamiętam, poza tym jednym jedynym - książka miała być jednotomowa, zaś tom miał się zamknąć w 250-270 stronach, ale na pewno nie mógł przekraczać stron  trzystu (to znaczy, wymagania podawały ilość arkuszy druku, ale w przeliczeniu wychodziło właśnie trochę mniej niż 300 stron).

Mujeju, co się w tej dyskusji działo!!! Ale jak to tak, jeden tom. Ale że czemu maksymalnie trzysta stron. No tak przecież niedasie, absolutnie niedasie, trzysta stron na zarys fabuły, wprowadzenie, prezentowanie bohaterów i jakąś akcję jeszcze?! Ęposibl! Pięćset to absolutne minimum! No, czterysta, jak się wyrzuci opisy przyrody oraz wnętrz. Ale poniżej - no, sorry, nie, co za durny konkurs, przecież na tych 270 stronach nijak nie da się zbudować napięcia!!! No i podajcie CHOCIAŻ JEDEN PRZYKŁAD pełnokrwistej, trzymającej za gardło powieści, która ma 250 stron, przecież takich nie ma!

Zawsze, gdy natrafiam gdzieś na odpryski podobnych opinii myślę sobie o Magdzie Szabó i stojących na moich półkach cieniutkich książeczkach jej autorstwa (a tylko dwie z siedmiu nie miałyby szansy zakwalifikować się na powyższy konkurs ze względu na przekroczenie wymaganej objętości). O książeczkach napakowanych, kipiących, przelewających się chwytającymi za gardło emocjami.

Chociaż są cieniutkie.

I nie mają obrazków.

A bywa, że i dialogów.

Jak chociażby



Konstrukcja " Fresku " osnuta jest wokół pogrzebu. Po wielu latach spędzonych w zakładzie dla osób chorych psychicznie umiera Edit, żona kalwińskiego pastora, od dawna chorująca na schizofrenię. Na pogrzeb zjeżdża cała rodzina, także ta, której nie chciałoby się widzieć na oczy, ale tego absolutnie powiedzieć na głos nie można, bo jakże to, pastor, wzór dla wiernych, moralny drogowskaz, co by ludzie powiedzieli, to mała miejscowość, wszyscy się tu znają, dniem i nocą śledzą człowieka dziesiątki oczu, więc trudno, zaciśnie się zęby i jakoś zniesie przez te dwa dni matkę zmarłej, i może nawet Annuskę...

A, nie. 

Annuski nie.

Annuska jest zakała rodziny. Czarną owcą. Nie mówimy o niej. Nie wymawiamy nawet jej imienia, niech będzie przeklęta. Sprzeniewierzyła się. Okazała nieposłuszeństwo. Przeciwstawiła się własnemu ojcu, a więc i Bogu ("Jak dobrze, że jedno z nich zostanie potępione, drugie zaś zbawione; nawet zbawienia nie można by znieść razem z Annuską”). Zeszła na złą drogę. Nigdy nie poprosiła o wybaczenie („Ani kąska dla Annuski przy jego stole, dopóki się nie upokorzy przed Bogiem i przed nim”)! Ale przecież Annuska dziewięć lat wcześniej uciekła z domu, nie pisała, owszem, wie o śmierci matki, wypadało ją powiadomić (no bo co ludzie powiedzą!), ale  jej ponowne pojawienie się zdaje się być nieprawdopodobne, przecież chyba by się nie odważyła?

Annuska się odważa. A jej przyjazd doprowadza do wyciągnięcia z rodzinnych szaf wszystkich, nader licznych i nie tak bardzo rozsypujących się w proszek szkieletów .

„Fresk” jest prozatorskim debiutem Magdy Szabó, nosi też wyraźne ślady typowego dla niej, literackiego stylu, tego autorskiego DNA, dla którego charakterystyczne pozostają subtelnie, między wierszami, delikatnymi muśnięciami słowa przedstawiona beznadziejna szarość komunizmu, odległy od małego, dusznego miasteczka Budapeszt i dopełniające się opowieści osób dźwigających rodzinne tajemnice. Czytelnik zostaje wrzucony w sam środek akcji bez uprzedzenia, tak, jakby sam był członkiem rodziny przyjeżdżającym na pogrzeb i sam z siebie, bez żadnego tłumaczenia wiedział, kto to jest Arpad, a kto Rosie, i o jaką łyżeczkę może się upominać Annuska, o ile ośmieli się przyjechać. Fascynujące jest, że pod koniec powieści czytelnik rzeczywiście to wszystko wie. Na pozór bez żadnych autorskich zabiegów, bez żadnego wyjaśniania, bez jednej osoby, która drugiej osobie opowiada o trzeciej osobie, który to zabieg znajduję nader powszechnym w jakże licznych współczesnych bestsellerach.

Oraz czy użyłam słowa "akcja"? Cofam je, akcji tu właściwie nie ma, gdyby się troszkę uprzeć można by uznać, że Magda Szabó we "Fresku" przestrzegała z żelazną konsekwencją zasady trzech jedności, całość powieści rozgrywa się w ciągu dwóch dni, w tym samym miejscu, w zamkniętym gronie kilku osób, a przecież ma się wrażenie, że przed oczami czytelnika została z rozmachem namalowana panorama losów całej rodziny, całego miasteczka, a wszystko to na tle losów całego kraju, Śmierć matki Annuski to tylko pretekst do opowiedzenia wielowymiarowej historii o destrukcji rodziny, która we „Fresku” chyli się ku upadkowi. W tej powieści nic nie dzieje się bez przyczyny, nie ma nawet jednej zbędnej osoby, każda jest po coś, każda jest soczewką, przez którą - pod różnymi kątami, z różnych perspektyw i w różnym świetle - możemy obserwować powolny rozpad rodziny, w której głęboko konserwatywny ojciec (żadnych prezentów, ani na Gwiazdkę - cieszymy się, że Pan się narodził, czy to mało?, - ani na urodziny. Żadnych obrazów na ścianach. Żadnych ładnych przedmiotów, przedmioty mają być użyteczne. Żadnych zbytków, dlaczego nakryłaś na porcelanie do obiadu przed pogrzebem matki, czyżby stało się coś szczególnego? Żadnej choinki, to takie katolickie) potrafi zdominować cudze życie, aż wreszcie doprowadzić ją do rozsypki.

Magda Szabó jest wybitną portrecistką. Wszystko jest istotne w malowanych przez nią portretach -  najdrobniejsze gesty, spojrzenia, najmniej pozornie znaczące słowo, a nawet milczenie. Doskonały jest chwyt autorki, aby narrację po kolei prowadził ze swego punktu widzenia każdy z członków rodziny (oraz kilku osób pobocznych, a w życiu rodziny nieustannie obecnych). I tak okazuje się, że każdy ma naprawdę złe, a zazwyczaj także całkiem mylne zdanie o pozostałych. Inaczej widzi dokładnie te same wydarzenia, inaczej działa jego pamięć, jak na dłoni widać, jak się okłamuje, jak usprawiedliwia, jak się rozgrzesza, obwiniając innych o wszystko złe, co go spotkało.

Uwielbiam to w powieściach Szabo. Niby nic się w nich nie dzieje - a jednak dzieje się mnóstwo. Niby powinien się człowiek nudzić - a nie nudzi się wcale. Niby powinien się gubić w natłoku  obco brzmiących imion (ach, ten węgierski zwyczaj podawania najpierw nazwiska, potem imienia, jakże go wielbię i jak wiele literackich chwil zawieszenia mu zawdzięczam :D!) - a się nie gubi. Idzie za autorką tam, gdzie ta zechce go poprowadzić, poprzez ten duszny świat, w którym pod pozorami pobożnego, skromnego życia buzuje nienawiść, w którym bicie dzieci i wszelka przemoc psychiczna są na porządku dziennym, a nie kochający się ludzie ukrywają swój brak miłości pod przeróżnymi maskami... by odkryć, że to, co brał za pewnik pewnikiem bynajmniej nie jest, a na koniec zostać z pytaniami, na które nie dostaje jasnej odpowiedzi i odpowiedziami, które musi sam sobie ułożyć w głowie (jak na przykład - czy i do jakiego stopnia za stan zmarłej pastorowej, którą "dziewiętnastoletnią (...) jeszcze w dniu ślubu trzeba było wybić, żeby poszła do urzędu stanu cywilnego” odpowiadało życie, do którego ją zmuszono, z fanatycznym, niezdolnym do kompromisu mężem, w domu pozbawionym miłości? Czy naprawdę była tak chora, czy dopiero stała się chora?).

Doskonała powieść, prawdziwa literatura, która broni się z każdej możliwej strony, i której siły oddziaływania nic nie jest w stanie osłabić.

sobota, 28 grudnia 2024

"Boska proporcja" Piotr Borlik

środa, 18 grudnia 2024

O błędach

 Królowa Matka (pełnym głosem) - A teraz, jak również w ogóle, słuchamy mamusi, LADIES AND GENTLEMENS! I uwaga! Zrobiłam błąd! Kto mi powie, jaki?


Pompon Starszy (życzliwie i pomocnie) - Urodziłaś nas?


KURTYNA, DUŻO KURTYN.