Więc mię opuścić już chcesz, wiarołomny,
I urojenia słodkie wydrzéć twe,
Twe smutki, radość, i na nic niepomny
Nieubłaganie chcesz opuścić mnie?
Mojego życia błogi czasie złoty,
Nic cię w odlocie tym nie powstrzyma już?
Napróżno! płyną fali twojéj sploty
Niepowstrzymanie do wieczności mórz!
Wesołe słońca mrokiem się odziały, Z których na młodość moją blask się lał, I już rozprysły się te ideały, Któremi pjany młodzieńczy duch wrzał, I to wierzenie słodkie się rozwiało W istoty, które stworzyły me sny; Rzeczywistości łupem już się stało, Co się tak piękném, boskiém zdało mi.
Jak na namiętne prośby Pigmaliona,
Gdy drżącą dłonią objął zimny głaz,
Z marmurowego ogień trysnął łona,
I na policzku martwym płomień brzasł;
Tak jam naturę w objęcia me chwytał,
Pótym nie przestał u stóp jéj się wić,
Póki w niéj odbłysk żądz mych nie zawitał,
Na piersi wieszcza, aż poczęła żyć.
I podzielając mych uczuć płomienie, Niema natura odnalazła głos, Pojęła duszy mojéj uniesienie; Jam w jeden uścisk miłosny z nią zrósł, I wtedy dla mnie żyły drzewa, róże; Srebrzysty strumyk pieśnią dla mnie grał; I wszystko martwe ożyło w naturze, Mojego życia oddźwięk wszędzie brzmiał.
Potężniejące sił moich rozwicie
Rwało się z piersi we wszechświata krąg,
By wszystko objąć i wcielać się w życie,
I w czyn, i w słowo, w kształtów, dźwięków ciąg.
Jakże mi świat ten zdawał się wspaniały,
Póki w zawiązku osłony się krył!
A jakże potem był drobny, mały!
Gdy się rozwinął, jakże nędznym był!
Śmiało odwagi rozszerzywszy skrzydła, W uroczych marzeń zatopiony szał, I żadnéj troski nie znając wędzidła.
Po drodze życia śmiało młodzian gnał. I aż na gwiazdy eteru najbledsze Zuchwałych planów porywał go lot; Na niedościgłą wyż płynął w powietrze, W dal niezmierzoną pędził jako grot.
Jak lekkiém było dlań to wędrowanie,
I wszelkich przeszkód on zdawał się pan;
Przy tryumfalnym żywota rydwanie
Powietrzny orszak wiódł wesoły tan:
Miłość, nadzieją słodką wznosząc łono;
Szczęście w złocistym wieńcu, pełne łask;
Sława ze srebrną, gwieździstą koroną,
I prawda, w słońca przyodziana blask.
Lecz już niestety orszak towarzyszy W połowie drogi znacznie mniejszy był; I wiarołomnych gwar coraz się ciszy, Z kolei jeden za drugim się skrył. I szczęście lekką stopą precz podąża, Umysł napróżno żądzą wiedzy drży, Słoneczna postać prawdy się pogrąża W ponure zwątpienia mgły.
Jam zbeszczeszczony ujrzał wieniec chwały,
Gdy się ozdobą czół poziomych stał.
Piękne miłości chwile krótko trwały,
Czas wiosny uczuć mgnieniem mi się zdał.
Coraz samotniéj, aż ból serce ściska,
Po dzikiéj ścieżce błędny wiodę krok;
Czasem nadziei wątły promyk błyska,
Ponuréj drogi rozdziérając mrok.
A z towarzyszy wesołéj gawiedzi Co mi zawodu zostawiła srom, Kto został wiernym, każdy krok mój śledzi, I pójdzie za mną, gdzie ponury dom? Ach ty przyjaźni! co wsze leczysz rany; Miłą mi twoja podporą jest dłoń, Podzielasz troski méj duszy zęnkanéjznękanéj, Krzepisz odwagą omdlałą mą skroń.
I ty z przyjaźnią, co się łączysz chętna,
By zakląć burzę, troskę spędzić z lic,
Niezmordowana praco, a ponętną,
Co zwolna tworzysz, a nie niszczysz nic,
Co dla wzniesienia budowy wieczności
Po ziarnku piasku sypiesz z dłoni twéj;
A jednak z wieków wielkiéj należności
Zmazujesz lata, minuty i dni.
Na krużganku stał wysokiem
I wesołém patrzał okiem
Na zdobyty Samos gród;
„W okół ziemia mi poddana,” —
Do Egiptu rzecze pana —
„Któż szczęśliwsze życie wiódł?”
„— Ty doznałeś łaski bogów;
Tobie równych dotąd wrogów
Berłem schylasz do twych nóg.
Jeden jeszcze budzi trwogę;
Więc cię szczęsnym zwać nie mogę,
Póki groźny czuwa wróg.” —
Gdy król prawi temi słowy,
Wszedł posłaniec miletowy,
Do tyrana rzecze w głos:
„Każ ofiary palić wonne
I w gałązki, z lauru szczknione,
Panie, uwieńcz boski włos!
Wróg raniony poległ wczora,
Od wiernego Polidora,
Wodza, dar ten niosę ci.”
Czarną skrzynię w tém otworzy:
Król i tyran się zatrwoży.
Głowę wroga widząc w krwi.
Król się wzdryga, cofa z dreszczem.
— „Nieraz szczęście jest złowieszczém;
A choć zawsześ wroga zgniótł,
Pomnij, chytra jest fal łaska:
Może burza w krótce strzaska
Wątłe szczęście twoich flot.” —
Zanim król te skończył słowa,
Mowę radość przerwie nowa,
Co śród portu brzmi raz wraz:
Z skarby, z łupy bogatemi
Do ojczystéj wraca ziemi
Okrętowych masztów las.
A król rzecze znów w podziwie:
— „Choć los sprzyja ci szczęśliwie,
Śród pogody strzeż się burz;
Lud kreteński, męztwem swojém
Sławny, krwawym grozi bojem,
A twych brzegów blizki już.” —
Zanim skończył nagle zoczy
Tłum, z okrętów co się tłoczy,
I tysiączny słyszy krzyk:
„Nie doznamy wojen klęski,
Śród fal zginął lud kreteński;
Bój skończony, strach już znikł!”
Gdy to słyszy gość trwożliwy,
Rzecze: — „Iście tyś szczęśliwy,
Jednak drżę o przyszłość twą,
Bo się zemsty boję boskiéj;
Chwile błogie, a bez troski,
Czyż udziałem ziemian są?” —
— „I mnie wszystko szło po myśli:
W czyn wcielałem co nakreśli,
W rządach łaskaw był mi Bóg;
A w tém zmarł mi dziedzic drogi,
Bo zabrały syna bogi,
Zapłaciłem szczęściu dług.” —
— „Więc proś nieba, niech dozwoli
W szczęściu doznać i niedoli,
Gdy uniknąć pragniesz mąk:
Bowiem smutny koniec człeka,
Gdy mu zawsze bóstw opieka
Sypie dary z pełnych rąk.” —
— „Więc gdy grożą ci zagładą,
To za bratnią idź-że radą,
I nieszczęście sam zwij już:
Co śród skarbów twych tysięcy
Ceni serce twe najwięcéj,
To rzuć w ciemną otchłań mórz.” —
Tyran na to z przerażeniem:
„Patrzaj, oto z tym pierścieniem
Rozstać się największy żal;
W cześć Erynnom dam skarb cały,
By mi szczęście zachowały
Rzekł i rzucił w odmęt fal.
Ledwie świt się dostrzedz daje,
Wnet wesoły rybak staje
Przed tyranem panem swym:
„Ot tę rybę pierwszą, Panie,
Dziś schwytałem; na co stanie,
To odemnie w darze przyjm.”
Niosą rybę do kucharza;
Kraje, cudo go przeraża,
Pędzi zdziwion ledwie tchnie.
„Patrz o władco! w wnętrzu ryby
Był ten pierścień; bez ochyby
Jest bez granic szczęście twe”.
Lecz gość na to się oburzy;
— „Już nie mogę tu być dłużéj,
Odtąd mnieś ni druh ni brat;
Twojéj zguby snadź chcą bogi,
Nie chcę dzielić śmierci srogiéj.” —
I odpłynął szybko w świat.
Gdybym z pośród téj doliny;
Którą gnębi mgła i chłód,
Mógł do innéj wyjść krainy,
Tobym błogie życie wiódł.
Wiecznie młody i zielony
Pięknych wzgórz tam widzę rząd;
Gdyby skrzydła, to w te strony
Ptakiembym uleciał ztąd.
Harmonijne słyszę brzmienie,
Ciszy niebios słodki ton,
A wietrzyków lekkie wienie
Wonność niesie z tamtych stron;
Tam się złoty owoc świéci
Drżący w ciemnym liściu swym,
A kwiat, który tam się kwieci,
Łupem się nie staje zim.
W wiecznéj słońca téj dziedzinie
Jak szczęśliwie można żyć!
A powietrze w téj wyżynie
Jak ożywczém musi być!
Ale strumień rozhukany,
Grzmiąc, zagradza drogę mi:
Groźne wznoszą się bałwany
Aż ze strachu dusza drży!
Widzę łódkę, tam się słania,
Lecz sternika niéma w niéj.
Śmiało na nią bez wahania!
Wietrze w żagle teraz dmij!
Bądź odważny, pełen wiary,
Bo rękojmi nie da Bóg;
A uniosą tylko czary
Na czarownych krain próg.
PIELGRZYM.
Jeszcze w życia mego wiośnie
Jam rodzinny rzucił próg,
I zabawy, co radośnie
Snuły się śród życia dróg.
Me dziedzictwo, mienie moje,
Lekkomyślnie rzucam tam;
W kij pielgrzymi dłoń mą zbroję,
I swobodnie biegnę sam.
O! bo mię nadzieja błoga
I głos jakiś tajny wiódł:
„Idź, otwartą ci jest droga
Coraz daléj dąż na wschód.
I dla mnie zwity ten wieniec laurowy,
Co przyozdabia twój spokój grobowy.
Czém-że jest życie bez miłości blasku?
Ja je odrzucam, gdy rdzeń jego zginął.
Tak! gdyś mię wzrokiem miłości owinął,
Wtedym ja żyła! Przedemną w rozbrzasku
Droga złotego dnia tam się ciągnęła:
Jam w śnie dwie godzin niebiańkichniebiańskich objęła.
Ty u wrót stałeś, gdzie w świat wiedzie droga;
W chodzę, klasztorna owłada mnie trwoga;
Tam słońc tysiąca świetny blask migota!
Ty mi się zdałeś aniołem na straży,
By z dnia dziecięctwa, co w uśpieniu marzy,
Szybko mię unieść aż na szczyt żywota.
I szczęście niebios — pierwsze me wrażenie,
W serce twe padło pierwsze me spojrzenie.
Przyszedł los zimny i uścisk lodowy
Owładł wdzięcznemi kształtami twojemi,
Pod swych rumaków rzucił je podkowy.
Taki jest udział piękności na ziemi!
Weźcie świat sobie, rzekł z niebios wyżyny
Jowisz do ludzi, weźcie ziemię całą;
Podzielcie wszystko na wieczne dziedziny,
Byle w braterskiéj zgodzie się to stało.
Więc daléj! rusza się wszystko co żywe,
Śpieszy się każdy i młody i stary:
Rolnik zagarnia urodzajną niwę;
Strzelec — gęstwiny i zarosłe jary.
Kupiec zapełnia olbrzymie spichlerze;
Opat wziął wzgórzy najpiękniejsze wina;
Król wszystkie drogi w opiekę swą bierze,
Mówiąc podróżnym: moją dziesięcina.
Już po podziale przybył wieszcz z daleka,
Szuka dlań cząstki myśl jego znękana;
Lecz próżno w okół wieszcz wzrokiem powleka:
Wszystko oddawna miało swego pana.
„Więc mnie jednego twa łaska ominie,
Cóżem zawinił, o biada, mi biada!
O najwierniejszym zapomniałeś synie!”
Tak szerząc skargi, przed tron bożka pada.
— „Jeśliś się bawił w marzenia krainie,
Odpowie Jowisz, to sam winuj siebie;
Gdzieżeś przebywał w podziału godzinie?” —
Poeta odrzekł: „ja byłem u ciebie;
Uchem wsłuchałem się w twe boskie tony,
Okiem blask twego oblicza owładał;
Przebacz duchowi, że światłem olśniony
Zapomniał ziemi i ziemskość postradał,”
A Jowisz na to: — „Cóż robić? daremno!
Świat już rozdany: pod żadnym pozorem
Do mnie nie wróci. Chcesz, żyj w niebie zemną,
Bo ono zawsze dla ciebie otworem.” —
Dziewczę z obczyzny.
W dolinie biédnych pasterzy
Co rok się zjawia: w ten czas,
Gdy skowronek pieśń swą szerzy,
Cudne dziewczę, pełne kras.
Nie rodziła się w dolinie;
Nikt nie wié, zkąd przyszła, jak.
Gdy pożegna, ślad jéj ginie,
Odlata szybko jak ptak.
Przyniosła kwiaty, owoce,
Dojrzałe śród obcych łąk,
Gdzie inne słońce migoce,
Gdzie wspanialszy nieba krąg.
Między wszystkich dzieli dary,
Temu owoc, temu kwiat;
Młodzian i o kiju stary
Wraca od niéj z darów rad.
Gdy tak każdym radość włada,
Kochankowie spieszą doń;
Ona im w podarku wkłada
Najpiękniejszy kwiat na skroń.
Walka ze smokiem.
I.
Co się tak tłoczy i spiesznie bieży
Śród długich ulic z hałasem lud?
Czy straszny pożar w Rodos się szerzy?
Oto już cały skupił się gród!
A nad tym tłumem ludu burzliwym
Wznosi się rycerz na koniu siwym.
Za nim, o dziwy! łudziż mnie wzrok?
Potworę jakąś wloką po ziemi,
Z paszczą i zęby krokodylemi,
A z kształtu zda się jakoby smok.
A lud zdziwiony wzrok swój wymierza,
To na potwora, to na rycerza.
II.
Zewsząd wołają głosów tysiące:
„Oto skrzydlaty smok, który wciąż
„Pożerał trzody, ludzi na łące;
„Jego pogromcą ten oto mąż!
„Toć przecie przed nim mężów niemało
„Ten bój olbrzymi wziąć przed się śmiało;
„Lecz któryż wrócił lub smoka zmógł?
„A więc składajmy cześć rycerzowi!”
I ciągnął orszak ku kościołowi,
Gdzie już krzyżowców, Chrystusa sług,
Braci szpitalnych świętego Jana,
Poważna rada nagle zebrana.
III.
I przed najwyższym swoim zwierzchnikiem
Skromny młodzieniec staje; a lud
Za nim się ciśnie z dzikim okrzykiem,
Zalega stopnie, przysionki, wchód.
Młodzian w te słowa do mistrza rzecze:
„Jam o rycerskiéj wierze miał pieczę:
Ot leży z moich poległy rąk
Niszczyciel kraju, potwora sroga!
Wędrowcom teraz otwarta droga,
Bezpiecznym pasterz z trzodą wśród łąk;
Cudowny obraz na dzikiéj skale
Pątnik już zwiedza bezpiecznie wcale.”
IV.
Lecz mistrz, zwróciwszy nań wzrok surowy,
Rzecze: „Rycerskim iście czyn twój,
Bo męstwem zdobi się mąż krzyżowy,
A męstwa dowiódł w tobie ten bój.
Lecz mów, co pierwsze stanowi prawo
Tym, co za Pana walczących sprawą
Ozdabia krzyża świętego znak?”
Młodzian, rumieniąc się, schyla czoło,
Z zacną postawą odpowié tak:
„To posłuszeństwo; kto niém przejęty,
Ten tylko może nosić znak święty!”
V.
„A tyś to święte, mój synu, prawo”
Rzekł mistrz „zuchwale zniweczyć śmiał,
„I zabronioną walkę ustawą
Stoczyć występny owładł cię szał.”
— „Sądź, Panie, lecz wiedz wszystko;” — mistrzowi
Rycerz poważnie znowu odpowié —
Jam tuszył sobie, żem oddał cześć
Należną prawom, spełnił ich wolę:
Nie nierozważniem wyciągnął w pole,
Ażeby walkę z potworem wieść;
Podstęp, przezorność raczéj niż męztwo
Mnie dopomogły odnieść zwyciętwozwycięstwo.“
VI.
„Kiedy już pięciu szpitalnych braci,
Ozdoby wiary, zakonu cześć,
Ofiarą męstwa życie swe traci,
Ty zakazałeś ten bój nam wieść;
Jednak chęć walki i niepokoje
Bez przerwy serce nękały moje,
A i w śnie nocy spokojnych wszak
Jam się w téj walce widział zdyszany.
A kiedy znowu mnie świt poranny
Z powodu nowych zasmucał plag,
To wtedy ciężkim smutkiem przejęty
Jam stoczyć pragnął ten bój zawzięty.“
VII.
„I mnie naonczas głos jakiś powie:
Czém zdobny młodzian, uzacnion mąż?
Co dokonali bohaterowie,
O których sławie pieśni brzmią wciąż,
A których ciemne pogaństwo chciało
Porównać z bogów blaskiem i chwałą?
Toć od potworów czyścili świat
Przechodząc śmiało różne przygody,
Z Minotaurami idąc w zawody,
W przeciągu świetnych żywota lat;
Biednym ofiarom chcąc wolność wrócić,
Krew przelać, życie gotowi rzucić.“
VIII.
„Godzienże tylko saracen zawdy.
By go wojował chrześciański miecz?
Zwalczaż on samych bogów nieprawdy?
Toć w świat on zbawcą posłan; więc przecz
Niema w niedoli każdéj, w frasunku,
Dłoń jego silna przynieść ratunku?
Lecz mądrość męstwa wodzem ma być;
Przezorność z siłą winna iść w parze.
Takem pomyślał. Raz się odważę
Dośledzić, gdzie się potwór zwykł kryć,
Coś we mnie tchnęło, tam gdzie smok gości:
„Jam znalazł” krzykłem pełen radości.“
IX.
„I z temi słowy przed tobą staję,
Że do ojczyzny tęskno mi już;
Gwoli méj prośbie łaski doznaję,
Szczęśliwiem przebył przestrzenie mórz.
Ledwiem wszedł na brzeg rodzinnéj ziemi,
Mistrzowim kazał, żeby biegłemi
Rękoma smoka potwora wzniósł.
I oto, z moim opisem wiernie,
Na krótkich nogach długi niezmiernie
Cielska ogromny wnet ciężar wzrósł;
Pancerz łuszczaty jego grzbiet zbroi,
Co wszelkim ciosom groźnie dostoi.
X.
I długą szyję wyciąga z ciała;
Jak wrota piekieł, straszna jak grób,
Paszcza olbrzymia rozwarta cała,
Zda się, że chciwie już chwyta łup;
A w niéj z czarnego głębi gardziela
Szereg kończatych zębów wystrzela;
Język śpiczasty, ostry jak miecz;
Oczy błyskają na wszystkie strony;
A daléj w węża już zakończony
Grzbiet się olbrzymi przedłuża precz;
Strasznie się kręci, w pierścieniach ginie,
Zda się, wnet jeźdźca z koniem owinie.“
XI.
„Gdy już skończoną była robota,
Na wszystkom barwę szkaradną kładł.
Jak śród zgniłego zrodzony błota
Zdał się ten potwór — pół smok, pół gad.
Spełnieniem dzieła uradowany
Wnet dwa wybrałem sobie brytany,
Silne, a lotne jak wiatru wiew,
Nawykłe walczyć z dzikiem zuchwałem.
Ich to na smoka ja podszczuwałem,
Pragnąc w nich wściekły obudzić gniew,
By go śmiertelnym raziły ciosem.
One posłuszne szły za mym głosem,“
XII.
„A gdzie jest runo kałdona białe,
Gdzie smok bezbronnym zdawał się być,
Tam podszczuwając brytany śmiałe,
Ostre im zęby kazałem wpić.
Sam biorę kopię i zbroję wkładam,
Na arabskiego rumaka siadam,
Co z sławnéj rasy zrodzony był.
Gdym go rozzłościł, widząc że pora,
Gwałtownie pędzę nim na potwora,
Dając ostrogę ze wszystkich sił;
Mierzę i silnie rzucam kopiję:
Zda się na wylot smoka przebiję.“
XIII.
„Chociaż koń zgrzyta, najeża grzywę,
I pianę toczy, i dęba dał;
Chociaż brytany wyją lękliwe,
Jam przyzwyczaić je gwałtem chciał.
I te ćwiczenia bez przerwy trwały,
Aż trzeci miesiąc upłynął cały.
Wtedym na okręt je z sobą wiódł,
Bo wszystko znały już należycie.
Dzisiaj dzień trzeci, jakem o świcie
Skończył wędrówkę wśród morskich wód;
I do spoczynku chęć mnie nie zdjęła,
Pókim wielkiego nie spełnił dzieła.“
XIV.
„A gdy się nowy żal w kraju szerzy,
Ciężki mi serce ogarnął ból,
Bo znaleziono szczątki pasterzy,
Co się zbłąkali śród błot i pól;
Więc wziąłem przed się dzieło zagłady,
Od serca tylko żądając rady.
Wnet rozkaz dałem do wiernych sług;
A kiedy koń był już osiodłany,
Wziąłem dwa dzielne moje brytany,
I śród tajemnych, nieznanych dróg,
Gdzie może ludzka nie weszła noga,
Bez świadków śmiało idę na wroga.“
XV.
„Wszakże znasz panie, ową kaplicę,
Którą na szczycie najwyższych skał,
Zkąd całą widać już okolicę,
Jakiś mistrz sławny zbudować miał.
Zdaje się nędzną, ubogą, małą,
Lecz sławna cudem i Bożą chwałą.
Tu Matka Boża i Chrystus téż,
A przy nich królów trzech tam się mieści.
Wchodzi przez stopni trzykroć trzydzieści,
Pobożny pątnik na stromą wyż;
A gdy w zawrocie stanie na szczycie,
Bliską ojczyznę ujrzy w zachwycie.“
XVI.
„W skale, co dźwiga ową świątynię,
Wykuta grota natury grą;
Promień nie wpadnie w ciemną jaskinię,
Okrytą bagien sąsiednich mgłą.
Tu gniazdo smoka! u wejścia leży
Czekając nocą i dniem grabieży;
I jakby u wrót piekielnych smok
U stóp świątyni stoi na straży.
A gdy się biedny pątnik odważy
Zwrócić w tę stronę pobożny krok,
To wróg z zasadzki wnet się nań rzuci,
Schwyci i zaraz na żer obróci.“
XVII.
„Oto na skałę wstępuję ninie,
Zanim on ciężki rozpocznę bój
I tu się Boskiéj modlę dziecinie,
Skruchą z win, żywot oczyszczam mój,
I przypasuję w świątyni Pańskiéj
Do boku lśniący miecz damaskański;
A potem kopią uzbrajam dłoń,
I już do walki zstępuję z góry;
Zdaleka moje zostawiam ciury;
Nareszcie żwawo siadam na koń.
Dawszy rozkazy, z kopyta ruszę,
Bogu w opiekę oddając duszę.
XVIII.
„Schodzę; tu grota, daléj równina.
Wtém już psy wycia rozległy swe,
I koń trwożliwie dyszéć poczyna,
I dęba daje, iść ani chce;
Bo oto blisko w kłęby zwinięty
Na słońcu grzeje się wróg zawzięty,
Leżąc na ziemi, co spieką wre.
Para brytanów doń pędzi śmiała;
Lecz nagle zwraca się jako strzała,
Kiedy oddechem trującym tchnie
Z rozwartéj paszczy straszydło owe,
Wydawszy wycie swe szakalowe.
XIX.
„Wkrótce je krzepię, odwagę niecę:
Psy rozjuszone już biegną doń,
Ta sam na koniu na smoka lecę:
Już w lędźwie dzidę pcha dzielna dłoń
Ale jak trzcina, łatwo się gnąca,
O pancerz z łusek wnet się odtrąca.
Zanim zdołałem ponowić raz,
Koń dęba daje, daléj ni kroku;
Bazyliszego uląkł się wzroku
I jadu, jakim smok zionął w nas,
I odskakuje w tył nieprzytomnie.
Wtedym pomyślał, że już jest po mnie.“
XX.
„Skoczyłem z konia; nie tracąc chwili,
Dobywam z pochwy ostry mój miecz;
Próżno dłoń pancerz przebić się sili,
Choć dla zamachu cofam się wstecz;
A wtém, z wściekłością, ogona siłą
Na ziemię zwierze mnie powaliło,
A roztworzywszy paszczękę swą,
Już na mnie groźnie zęby wyszczerzy;
Wtém rozjuszonych psów para bieży,
Wpijają zęby w kałdon i rwą,
Aż potwór pośród bólów i męki
Wydał okropne wycia i jęki.“
XXI.
„Kiedy się zwierzę z psami szarpało,
Ja z ziemi wstaję, dobywam sił,
Szukam, gdzie nagie u wroga ciało;
Spostrzegłszy, zaraz tamem miecz wbił,
Nurzając ostrze do rękojeści!
Krwi czarnéj strumień z rany szeleści,
I zaraz potwór na ziemię padł
I swém olbrzymiém przygniótł mię ciałem;
Wtedy to zmysły już postradałem.
Gdym się obudził i ujrzał świat,
To naprzód ciurów dostrzegły oczy,
A potém smoka, co we krwi broczy.”
XXII.
Zaledwie rycerz skończył swą powieść,
Dotąd tłumione oklaski grzmią:
Bo tém słuchacze pragną mu dowieść
Swe uwielbienie i wdzięczność swą,
Dźwięk pomieszanych głosów tysiąca,
O strop odbity, brzmi już bez końca.
Bracia zakonni, chcąc mu dać cześć,
Żądają wieńca gwieździe rycerzy,
A tłum z radością ku niemu bieży,
Chcąc go w tryumfie po mieście wieść.
W tém mistrz, surowo zmarszczywszy czoło,
Znakiem nakaże milczenie w koło.
XXIII.
I rzecze: „Wprawdzie groźnego wroga
Téj ziemi dzielnąś prawicą zmógł:
Ale lud w tobie dziś widzi Boga,
A dla zakonu tyś odtąd wróg.
Stokroć gorszegoś stworzył potwora
Niż ten, którego zabiłeś wczora.
Smokiem, co w serca swój leje jad,
Sieje niezgodę zawsze przebiegły,
Jest on duch krnąbrny i nieuległy,
Przeciw karności burzyć się rad.
On święty węzeł, co nas jednoczy,
Zrywa i świata spokojność toczy.”
XXIV.
„Wszak męstwo mają Mamelukowie;
Z pokory ma być chrześcianin znan.
To téż gdzie, żyjąc jak prostaczkowie,
Z tronu wszechmocy zstąpił nasz Pan,
Pośród téj świętéj wybranéj strony
Przez ojców zakon ten założony,
By w uległości, pokorze żyć,
Chuci hamować; inaczéj biada!
A gdy cię próżna sława owłada,
To z moich oczu precz sobie idź!
Kto się pod jarzmo Pana nie zniża,
Niegodzien dźwigać świętego krzyża.”
XXV.
Wtedy się groźne okrzyki wznoszą,
Hałas i wrzawa, nieład co krok;
Bracia pokornie o łaskę proszą,
A młodzian spuścił w milczeniu wzrok:
I już posłusznie suknię zdejmuje,
Surową rękę mistrza całuje;
Idzie. Mistrz za nim wzrok zwraca swój
I głosem, miłym nad wsze pojęcie,
Rzecze: „Pójdź, synu, w moje objęcie!
Bo ty najcięższy przetrwałeś bój.
Weź krzyż, pokory będzie ozdobą,
Co górę wzięła nad samym sobą.”
Godność kobiet.
Czcijcie kobiety; one w ziemskie życie
Wplatają róże niebiańskie w rozkwicie
Wieńcem miłości, co rostacza woń,
I ogień uczuć czystych wiecznie płonie,
Bo one w skromnéj i wdzięcznéj osłonie
Trzymają przy nim świętą swoją dłoń.
Wiecznie za prawdy obszary Prze męża prąd dzikich burz, I pędzą go zmienne mary Pośród namiętności mórz. W coraz inną chciwie stronę W niepokoju spieszy znów; Po za gwiazdy nieścignione Gna go obraz jego snów.
Ale kobiety zbiega pośród lotu
Uroczym wzrokiem wabią do powrotu
W świat rzeczywisty z téj dziedziny chmur.
Pośród ustronia zagrody ojczystéj
Pozostał wierny jéj, wstydliwy, czysty,
Zbożnéj natury luby zastęp cór.
Niszcząc, w okół sieje trwogę Myśli wrażéj pełen mąż, I dziko przez życia drogę Bez spoczynku dąży wciąż. Burzy dziś, co stworzył wczora, W ciągłéj wcale żądz chce być, Co, nakształt hydry potwora, Umiera, by znowu żyć.
Lecz takiéj sławy rozgłośnéj nie chciwa
Kobieta kwiecie obecności zrywa,
I je otacza pieszczotą swych rąk;
I swobodniejsza w zamkniętym zakresie
Niż on, gdy zapał wieczny jego niesie,
Pragnienie wiedzy, w niezmierzony krąg.
Mąż surowy w swojéj dumie Sam sobie wystarczyć chce; On miłości nierozumie, Jaką łono bosko tchnie; I on nie zna dusz wymiany, Co rozpływa się we łzy, Coraz bardziéj hartowany Pośród dzikiéj życia gry.
Ale jak z lekko zefirem trąconéj
Eolskiéj arfy drżące płyną tony,
Tak i niewiasty serce umie czuć;
Tkliwe obrazem cierpień zakłócenie
Kochającego łona zdradza drżenie,
Perła co w oku poczyna się snuć.
Kiedy mąż za oręż chwyta, Prawo siły tylko zna; Mieczem przekonywa Scyta I Persa w niewolę gna. Pośród walki żądz straszliwéj Lub gdy roskazuje miecz, Grzmi Erisy głos chrapliwy, Charis wtedy bieży precz.
Ale ze słodką wymowy pogodą
Kobiety berło obyczajów wiodą
I tłumią rozstrój, co śród walki władł;
I w chwili spojrzeń nienawistnych błysku
Uczą walczących łączyć się w uścisku,
W wieczną niezgodę wprowadzając ład.
Piorunem strumień rozszalały
Przez dzikich skał pędzi zrąb;
Gór szczątki niosą jego wały,
I chyli się przed nim dąb.
Roskoszny strach wędrowcem włada;
On ucho natęża swe,
I słyszy jak z gór fala spada;
Lecz nie wie, niezgadnie, gdzie.
Tak płyną fale wieszczych pieśni
Ze źródeł niezbadanych cieśni.
Z tajnemi zbratan wieszcz istoty,
Co przędą żywota nić.
Kto czarów pieśni starga sploty,
By martwym na dźwięk jéj być?
Uroczą różczką nieb posłańca
On panem wzruszonych łon;
To je do piekieł strąca krańca,
To do niebios znosi on.
Na uczuć nici je kołysze
Z wesołych chwil w powagi ciszę.
Jak gdy radości się oddajem,
Wtem straszny przynosząc cios,
Tajemnym duchów obyczajem
Olbrzymim wszedł krokiem los;
Przed gościem tym z innego świata
Gnie ziemska wielkość swój kark;
I maski spadną, i nie wzlata
Radości krzyk z niemych warg,
A tam, gdzie górę prawda wzięła,
Padają wsze obłudy dzieła.
Tak człowiek więzy rwie próżności,
Kiedy pieśni okrzyk grzmi,
Do ducha wznosi się godności;
Świętą mocą wtedy drży.
Wielkości bogów on dosięga,
Niezbliży ziemskość się doń,
Umilka wszelka już potęga;
On nad pociski wzniosł skroń;
I ciężkiéj troski zmarszczka ginie,
Dopóki pieśni czar nie minie.
A jak po długim rozłączeniu,
Z tęsknoty gdy serce mrze,
Na łono matki w uniesieniu
Dziecię szczęścia leje łzę;
Tak do niewinnych chwil, do kraju,
Otrząsając wspomnień pleśń.
Z dalekiéj strony i zwyczaju
Tułacza przenosi pieśń,
By dusza wpół zlodowaciała
W natury łonie się ogrzała.
Próżno szukam oczyma!
Tęcza chatkę okala;
Już jej dawno tam niéma,
Precz odemnie jest zdala.
W świat, przez drogi, manowce,
Może daléj gdzieś zmierza.
Idźcie, idźcie me owce,
Oj los biedny pasterza!
Król olch.
(ballada).
Kogo tam w nocy unosi koń?
Ojca, na pierś mu syn schyla skroń.
Trwożnego chłopca trzyma przy łonie,
Tuli do piersi, objąwszy w dłonie.
„O! nie tak trwożnie do mnie się tul”
— „Ach patrzaj ojcze to jest olch król,
— „W płaszczu z purpury w złotej koronie.”
„To tylko chmurka co wietrzyk zwionie.”
„ „Kochane dzieciedziecię pójdź zemną, pójdź,
„ „Cudnie pobawię, lecz ojca rzuć;
„ „Mam ja nad wodą przecudne kwiaty
„ „A moja matka ma złote szaty.” ”
Ujrzał chłopiec krzak czerwony Różyczki na łące.
Piękny, jako maj zielony,
Pobiegł, patrzał ucieszony W kwiatki woniejące.
Oj różyczko, oj czerwona Różyczko na łące!
„Urwę, rzecze doń pacholę, Różyczko na łące.”
Róża na to: „ja ukolę
Byś mnie pomnił; precz! swawole, Na co bóle wrzące?”
Oj różyczko, oj czerwona Różyczko na łące!
Lecz już dzikie rwie pacholę Różyczkę na łące.
Róża broni się i kole,
Lecz napróżno, i niedole Musi znieść gnębiące.
Oj różyczko, oj czerwona Różyczko na łące!
Artysta (ustawia na stalugach portret otyłéj, szkaradnéj, pełnéj pretensyi kobiety; lecz za pierwszem pociągnięciem pędzla zdejmuje go). Ta twarz szkaradna pędzel mi wytrąca.
(stawia obraz na boku).
Mamże porzucić ten poranek boski, Gdy spoczywają przedmioty méj troski, Me drogie dzieci, żona kochająca.
(zbliża się do okna)
Jutrznio! twym blaskiem ziemia się ożywia, Serce młodzieńczém czuciem się roztkliwia, I łzą cię błogą wita oko moje.
(stawia na stalugach obraz Venus Uranii [1] naturalnéj wielkości). Bogini moja! Gdy przed tobą stoję, Pierwsza młodości radość mnie przenika. Twój kształt niebiański tulę na me łono Siłą uczucia, jakby narzeczoną. Tyś moją wszędzie, gdzie pędzel cię tyka; Nie! jam jest twoim, bo ja żyję tobą, Piękność piękności, ty świata królowo! I za monetę oddać cię zdawkową! W mieszkaniu głupca będziesz ścian ozdobą, Któremu nie żal dać lichą zapłatę, Byle przed okiem mieć cacka pstrokate.
(spoglądając na sąsiedni pokój).
O! będzież dziatwa ma uradowana, Gdy się odemnie przeniesiesz w dom pana, Za opłaceniem do mych rąk daniny: Dostaną chleba zgłodniałe dzieciny! Ty mię opuścisz! Nie! on cię mieć będzie; Lecz, zdroju życia! on cię nie posiędzie! Pociecho moja! kiedy w tobie tonę, Lubą rozkoszą zmysły upojone!
Żona artysty (obudziwszy się). To już i dzień biały! Nie spisz?... Mój mężu rozpal ze dwie szczapki, I przystaw wodę w ten garnuszek mały, Bo muszę dziecku przygotować papki.
Artysta (zatrzymując się na chwilę przed obrazem). Moja bogini!
Starszy syn artysty (wyskakuje z łóżka i przybiega boso). Może pomódz tacie?
Artysta
To przynieś drzewa lub wiórków, co macie.
Akt II.
Artysta
Ktoś do drzwi stuka, zobaczno tam Franio!
Syn (odchodzi i wkrótce wraca).
To ten pan, ojcze, z tą otyłą panią!
Artysta (stawiając ów ohydny portret na stalugach).
Muza (niewidzialna dla innych zbliża się do artysty). Cóżto? już wątpić zaczynasz me dziecię? Każdy ma jarzmo, dzwigać je nie snadno! Kiedy ci płaci, mniejsza że — szkaradną! Niech sobie stary trzy po trzy ci plecie! Będziesz się cieszyć w wytchnienia godzinie Dziełem, co z pędzla twojego wypłynie. Kiedy się człowiek ciężkim trudem zmęczy, Tém się mu miléj spoczynek uwdzięczy. Niebo szlachetnie używać nie broni, Gdy kto za życia uciechami goni; Lecz czyż to szczęście twéj duszy potrzebą? Nie! tyś ukochał świat sztuki i niebo!
(Wspaniała galerya; obrazy wszystkich szkół wiszą w szerokich złotych ramach. Mnóstwo osób chodzi po sali i przygląda się obrazom. Z jednéj strony siedzi uczeń, zajęty kopiowaniem).
Uczeń (wstaje, kładzie pędzel i paletę, i staje za krzesłem).
Już tyle czasu po dniach całych siedzę!
A tak mi tęskno!... Choć ciągle się biedzę,
Jednakże rady nie mogę dać sobie,
I wiem zaledwie czego chcę, co robię!
Kontur w kwadratach... Spełniam mistrza radę,
W sposób wskazany wszędzie barwy kładę,
I wszystko robię jak na pierwowzorze;
A gdy dłoń daléj pracować nie może,
Wstaję i błędném patrzę na wzór okiem,
Jak gdyby można coś wykonać wzrokiem!
Jakbym był w więzach, bez ruchu tak stoję,
Głowa ma płonie, żar tli ciało moje!...
Mimo to wszystko, któż ból mój wypowié?
Nie mogę zrównać oryginałowi:
Co tam swobodą i życiem oddycha,
U mnie tak zimne, martwe i bezwładne;
Co tam czaruje wdzięcznie się uśmiecha,
U mnie jest takie śmieszne i szkaradne;
Co tam przejrzyste i jasnością błyska,
Tu do starego podobne garnczyska!...
Brak mi wszystkiego, oprócz dobréj woli.
A jeszcze bardziéj, srożéj mnie to boli,
Że, co mi braknie, to sam wiem dokładnie.
Mistrz (zbliżając się, ku uczniowi).
Twoja robota wygląda dość ładnie,
A jaka wierna! snadź pracujesz pilnie.
Widzisz, com mówił, tom rzekł nieomylnie:
„Im więcéj mistrz się do pracy pobudza,
A sztukę kocha, czasu nie mitręży,
Tém większe zawsze przeszkody zwycięży.”
Niech nic zapału twego nie ostudza,
A o czém wątpisz, z czasem ci się uda;
I wszelka trudność zostanie zwalczona,
Każdego celu wtedy się dokona,
Bo wszak żelazna wola tworzy cuda!
Tak pracuj! pracuj! to ma szczera rada,
Z czasem swobodnie dłoń pędzlem zawłada.
Uczeń
Dzięki ci, mistrzu, za dobroć i względy;
Lecz teraz wskaż mi, jakiem zrobił błędy.
Mistrz
Ja widzę tylko, żeś wykonał dzieło.
Które mię szczerą radością przejęło,
Że się do sztuki zabierasz pochopnie,
Coraz na wyższe pragnąc się wznieść stopnie.
I to i owo wprawdzie jest ułomne;
Lecz inną razą o błędach ci wspomnę.
(oddala się)
Uczeń (wpatrując się w obraz).
Chwili nie spocznę, a pracować będę,
Póki tajemnic sztuki nie zdobędę!
Miłośnik sztuki (zbliżając się do ucznia)
Dziwna, dla czego pan próżno czas traci?
Niechaj pan błędną tę drogę porzuci,
I ku naturze tylko się obróci:
Z niéj jednéj czerpać można najbogaciéj,
Ona najwyższym mistrzem nad mistrzami,
W niéj trzeba szukać wszech tajemnic kluczy,
Ducha i prawdy ona nie omami.
Tak! ona jedna czegoś cię nauczy.
Słuchaj méj rady, bo ci szczerze życzę,
Naśladownictwo porzuć niewolnicze:
Nic na téj drodze i gieniusz nie wskóra,
Natura! panie, natura! natura!
Uczeń
Jużem się o tém nasłuchał nie mało.
Kiedym się na tę drogę rzucał śmiało,
To mojéj duszy było coraz błożéj,
Czasem się nawet udało niezgorzéj;
Lecz ileż razym trudził się daremnie,
A wtedy boleść, rozpacz, wrzały we mnie!
Więc już się na to więcéj nie ośmielę,
Bo tylko czasu zmarnowałbym wiele.
W księdze natury karty zbyt olbrzymie,
Słowa — zagadką; w nich myśl boża drzémie.
Miłośnik (odwracając się).
Nie ma talentu! widzę jak na dłoni!
Więc próżno radzę, tylko czas się trwoni.
Uczeń (siada).
Nic nie znać pracy, a robiłem tyle!
Ha! trudna rada, więc zacznę na nowo.
(Nadchodzi drugi mistrz, ogląda jego pracę i odwraca się, nic nie powiedziawszy).
Proszę cię mistrzu, pozostań na chwilę,
Przynajmniéj jedno racz wymówić słowo;
Ono mnie zawsze raduje, zachwyca,
I żądzę wiedzy tak błogo nasyca!
Możem dla wątłych sił tego nie godzien,
Lecz mam chęć szczerą i naukim głodzien.
Jam podziwieniem, lecz i żalem zdjęty:
Tyś niekłamanym zapałem przejęty,
Tyś urodzony prawdziwy artysta,
Co z każdéj chwili rozumnie korzysta;
Każdą namiętność uczujesz głęboko,
Z radością chciwie chwyta twoje oko,
Wspaniałe kształty uroczego świata;
Wrodzoną siłą duch z sztuką się brata,
I ciągła wprawa biegłością dłoń krzepi.
Już idzie dobrze, może pójdzie lepiéj,
Lecz......
Uczeń
Mów otwarcie!
Mistrz
Kto oko, dłoń ćwiczy,
Niech i myśl kształci, ten dar niewidomy:
Sama natura i instynk zwodniczy
Nigdy nie wzniosą ducha nad poziomy.
Ledwie się czasem geniuszom udało,
Że z takiéj próby zdołali wyjść cało:
Bo sztuka — sztuką! a kto jéj nie zbada,
Ten nie artystą, ten w powszedniość wpada;
Nim dobre zdziałasz, pojąć je należy,
A zawsze zboczy, kto na oślep bieży.
Uczeń
Mistrz i natura kształcą wzrok i rękę;
Lecz rozum kształcić jedno tylko w stanie,
Z światłemi ludźmi ciągłe obcowanie.
Mistrzu! powszechną zyskałbyś podziękę,
Gdybyś się światu chciał czasem udzielać,
By mądrość twoją w łaknących jéj przelać,
Zamiast tak milczeć jako sfinx zaklęty.
Mistrz
Dzisiaj świat cały czem innem zajęty:
Lubi co łatwe, dogodne, a nowe;
Na co mu moje zasady surowe?
Gdybym więc moją chciał śpiewać piosenkę,
Toby nikomu nie było na rękę.
Uczeń
Lecz powiedz, mistrzu, czyli ja nie błądzę,
Że mię duch jego tak silnie owionął,
(wskazuje na obraz przez siebie kopiowany).
Iż jam mą myślą w nim całkiem utonął,
Że go nad innych mistrzów wyższym sądzę;
Gdy go kopiuję, czuję żem szczęśliwy,
A tak go kocham, jak gdyby był żywy.
Mistrz
Młodzian jest zawsze do uniesień gotów;
Więc za to wcaleś nie godzien nagany:
Wszak młodość musi probować podlotów,
I być namiętną w miłości, zawiści.
Ten mistrz przez ciebie szczęśliwie wybrany:
Ducha podniesie i smak twój oczyści.
Lecz w jedném błądzisz, jedno tobie braknie:
Ty zamiast sztuki ukochałeś wzory.
Uczeń
To téż choć zawszem studyować go skory,
Zawsze ma dusza czegoś więcéj łaknie.
Mistrz
Co mistrz dokonał trzeba pojąć pierwéj,
Potem co pragnął usilnie wybadać;
Wtedy nie będziesz w jednostronność wpadać,
Ani się mistrzem zajmować bez przerwy.
Czyż w jednym tylko człeku cnota mieszka?
Do sztuk świątyni jednaż tylko ścieżka?
Uczeń
Słucham cię mistrzu, o! mów jeszcze daléj!
Mistrz
Inną znów razą będziem rozmawiali.
Inspektor galeryi (przystępując do nich).
O dniu radosny, jakich w życiu mało!
Cóżto za szczęście nas dzisiaj spotkało!
Będziem mieć obraz cudny, istne czary,
A taki drogi, że niedacie wiary!
Więc me gorące spełnia się żądanie!
Teraz dopiero sława mu rozbrzaśnie!...
Gdzież jest ten obraz, gdzie go szukać mamy?
Inspektor
Zaraz przyniosą i ustawią w ramy.
Handlarz obrazów (występując z tłumu).
Teraz galerya niech się śmiało chwali,
Że w tym rodzaju ma obraz jedyny;
A świat niech wielbi wzniosłe księcia czyny,
Co sztukę kocha, wspiera najwspanialéj.
Zaraz przyniosą. Nic równego w świecie!
Ręczę, od niego ócz nie oderwiecie!
Co przez me ręce przeszło, któż to zliczy?
A przecież takiéj nie miałem zdobyczy!
Żal mi go oddać! A przyznam się szczerze,
I setnéj części człek za to nie bierze:
Bo téż ten obraz jest nieoceniony.
(przynoszą obraz Venus Uranii i ustawiają go na stalugach)
Tak go kupiłem od malarza żony:
Nieprzeciągnięty, bez najmniejszéj zmiany;
Tu się obejdzie całkiem bez fortelu;
Patrzcie, panowie, jak jest zachowany!
(Książe stoi przed obrazem, inni w pewném od niego oddaleniu; wtém rozsłania się sklepienie, i ukazuje się Muza na obłoku, wiodąc za rękę artystę).
Artysta
Dokądże z tobą przyjaciółko bieżę?
Muza
Poznaj tam siebie, czy widzisz tam w dole
Twéj czci i sławy nieśmiertelnéj pole?
Artysta
Czuję się tylko w ziemskiéj atmosferze.
Muza
Tam twoje dzieło! spojrzyj tylko z góry!
Dzieło, co inne utwory przyćmiewa;
A rozjaśniając mrok życia ponury,
Jak gwiazda pierwszéj wielkości olśniewa,
Patrzaj, jak ono wszystkich widzów wzrusza:
Z wnętrza je swego wysnuła twa dusza
W najczystszéj życia i marzeń twych chwili;
A wykonałeś mądrze, pracowicie.
Nawet i mistrze nań patrzą w zachwycie,
Żeby od ciebie coś się nauczyli.
I mądry władca, pełen uniesienia,
Czuje, jak wielki teraz skarb posiada;
Stoi jak wryty, tak nim duch twój włada.
Lice młodziana radość rozpromienia;
Wzrok jego pała żądzą, by przewodnią
Duch twój mu świecił natchnienia pochodnią.
Tak myśl, co w duszy wielkiéj zajaśniała,
Przez wieków wieki na wszech bliźnich działa:
Bo, k’czemu zacna wola męża rwie się,
W ciasnym żywota nie spełnić zakresie.
Ale on żyje, działa i po zgonie:
Czyn, słowo piękne w nicości nie tonie.
Tak i ty będziesz istnieć nieskończenie;
Nieśmiertelności nasycaj pragnienie.
Artysta
Czuję, jak wiele bogowie mi dali
W wędrówce życia mego, choć tak krótkiéj,
I jaką przyszłość mi przygotowali;
Lecz mnie ten widok wskrzesza dawne smutki.
Czyż młodzian może składać bogom dzięki,
Gdy ukochana, wtrącona w ciemnicę,
Zdala łzy leje i rozwodzi jęki?
Któż wtedy jego potępi tęsknicę,
Kto go szczęśliwym nazwać się ośmieli?
I czyżto radość w jego duszy wznieci,
Że jedno słońce dla obojga świeci,
Gdy on z nią nawet boleści nie dzieli?
Łaknęła zawsze ma nędza żebracza,
Tego, co dzisiaj me dzieło otacza.
O przyjaciółko! na cóż mi się zdało,
Że dziś mię płacą, że dziś błyszczę chwałą?
Gdybym choć tyle mógł mieć złota wtedy,
Co ramy mego obrazu tak stroi,
Tobym nie doznał zawodów, ni biedy,
I żyłbym szczęśliw śród rodziny mojéj.
Jam tego nie znał, czém książę wspaniały,
— Przyjaciel, który naszą myśl zrozumie;
Nie! jam w zakącie przeżył żywot cały,
Męcząc się w pracy i w tęsknéj zadumie,
Bez znawców, uczniów, coby mię pojęli:
Jam w prostych mnichach znalazł wielbicieli.
(wskazując na ucznia)
Jeżeli tego pragniesz wznieść młodziana,
Spraw, by dlań bogi stały się łaskawsze:
Niech jutrznia szczęścia świeci mu różana,
Niechaj od nędzy będzie wolnym zawsze;
Chwila za chwilą niech mu płynie słodka,
Niechaj go żadna troska nie zasmuca;
A cześć, co ciszę mą w niebie zakłóca,
Niechaj go jeszcze w tém życiu napotka.
Gdybym ja był bogaczem, baszą nad tym krajem,
Jakżebym kraj ten kochał z wawrzynowym gajem,
Gdzie bujne ziarno, ciężkie winne grono,
W kryształowem powietrzu to złociste słońce,
Ogrody tchnieniem róży wiecznie woniejące,
Morza błękitną przestrzeń niezmierzoną!
A w południe bym spoczął na miękkiej purpurze,
W roskosznym gmachu, gdzie w białym marmurze
Nieustająco szemrzą wodotryski,
Gdzie murzynek, zrodzony w Nigru okolicy,
Z krętym wełnistym włosem, w złotej zausznicy,
Przy gitarze zawodzi pieśń swojej kołyski.
Lub na pysznym rumaku z arabskiego stada,
Co kiedy jak wiatr pędzi, płomień z ócz mu pada,
Gnałbym po szczytach wzgórzy i doliny jarze,
Pośród cienia plantanów, w maisu obszary,
Nad strumieniem wspaniałym, gdzie jakby sztandary
Dumnie palm powiewają szerokie wachlarze.
A w porze, kiedy słowik pieje pieśń tęsknoty
Z miękkich jedwabi kazałbym robić namioty
Na aksamitnem świeżem wzgórz odzieniu;
Patrzeć, jakby się fale w nieskończoność snuły,
I spoglądać na miasto, cyprysy, kopuły,
Kiedy się palą w purpury płomieniu.
Potem śród słodkiej nocy na lekkiej galerze
Płynąć przy brzmieniu fletów, rzuciwszy wybrzeże,
Kiedy zmierzchy półksiężyc tajnym wdziękiem stroją;
Zlekka z lica wybranej uniosłszy zasłony,
Ujrzałbym w ciemném oku płomień rozrzarzony
Coby mi mówił: „luby, jam jest twoją!”.
Tak śnił niewolnik. Kajdan wtem brzękły ogniwa,
I z przerażeniem z łoża spoczynku się zrywa,
Z sinemi usty, z spojrzeniem tęsknoty:
Bo gwiazda ranna zbladła już w błękitnym wschodzie,
Przed jeńcem stał dozorca, głaszcząc się po brodzie,
I krzyknął: „wstawaj ty psie do roboty!”
Druhy wiosłują i łódź szybko mknie,
Do dźwięków cytry w takt zdaje się gnie;
Światło gwiazd w fałdy fali się przedarło;
Mógłbym być wesół, lecz serce zamarło.
Księżyc już wschodzi i wesołość wre,
I z każdej piersi piosenka się rwie;
Wino jak rubin w kielichach się zwarło;
Mógłbym syć wesół, lecz serce zamarło.
Choćby miłości mej rozwarł się grób,
Uroki u mych rozrzuciła stóp,
I szczęścia wszystkie swe skarby rozwarło,
Wszystko napróżno! nie wskrześnie, co zmarło.
∗ ∗ ∗
Wszędzie się tchnienie wiosny rozpostarło.
Zieloność wzgórza, doliny odziéwa,
I dźwięk się rogu śród zmierzchu odzywa.
Mógłbym się cieszyć, lecz serce zamarło.
Czy widzisz na morzu, jak słońce olśniéwa Bałwanów wierzch?
Lecz w morskiej głębinie, gdzie perła spoczywa, Jest ciemny zmierzch.
I jam jak to morze! Jak dumne bałwany Me myśli wrą;
A po nich marzenia jak złotem ubrany Blask słońca mkną.
W nich czasem i radość i roskosz przebłyska W uroczej grze;
Lecz w głębi ból serce milczące uciska I w mroku mrze!
Gdy się twa wdzięczna twarz do mnie uśmiecha,
Różyczko świeża, wysmukła sarenko!
Twój wzrok — dla innych rozkosz i pociecha, —
Dla mnie się staje udręczeniem, męką. Moje serce tylko kłóci Twoja dobroć każdy raz, Nie wróci nigdy, nie wróci Miłości czas.
O gdybym jakąś czarodziejską siłą
Mógł znów być młody, rzeźwy, jak ty żywy,
Jakżeby serce me dla ciebie biło,
Jakżebym z tobą był wtedy szczęśliwy! O wtedy z błogim zachwytem Każdy przepędzałbym dzień, Lecz cóż wspólnego z rozkwitem Ma uschły pień?
W zmierzchu zachodu już jest moje życie,
Dla twego słońce świetnym blaskiem świeci;
Me serce stygnie, słabnie jego bicie,
A w twojem roskosz i radość się nieci. W złocistej dali przestrzenie Ku szczęściu zwracasz twój wzrok, A ja ślę błędne spojrzenie W przeszłości mrok.
Gdy się twa w dzięczna twarz do mnie uśmiecha
Różyczko świeża, wysmukła sarenko!
Twój wzrok, — dla innych roskosz i pociecha, —
Dla mnie się staje udręczeniem, męką. Pozwól niech me kroki biegą Zdala od śladu twych stóp; Ty znajdziesz sobie innego, Ja znajdę grób.
Mój stryj (człek sobie był to uczciwy),
Gdy jedną nogą już w grobie stał,
Dokazał, że dlań stałem się tkliwy;
Mógłże inaczéj chociażby chciał?
Niech to przykładem dla innych będzie;
Ależ piekielnie znudzi się człek,
Gdy nieruchomie przy chorym siądzie,
To jedna chwila długa jak wiek.
Jakże nikczemném to udawanie!
Na pół żywego zabawiać chcieć,
Niby poprawiać chętnie posłanie,
Podawać leki, twarz smutną mieć,
Wzdychać: a w duszy pomyśleć szczerze:
Ach kiedyż ciebie djabeł zabierze!
II.
Tak marząc sobie w bryczce pocztowéj,
Młody hulaka śród kurzu gnał,
Co (taki wyrok był jowiszowy)
Dziedzicem wszystkich krewnych się stał.
Druhy Ruslana, druhy Ludmiły!
Pozwólcie proszę, że na ten raz
Ja bez przedmowy długiéj, zawiłéj,
Z mym bohaterem zapoznam was.
Dla Oniegina miejscem ojczystém
Był chłodnéj Newy błotnisty brzeg;
A i tyś może w tym kraju mglistym
Wzrósł, czytelniku, przeżył twój wiek.
I jam tu niegdyś żył; dziś mię niéma,
Bo mi szkodliwe północne klima.
III.
Ojciec Eugenia, służąc szlachetnie,
Wspaniale z długów żył kilka lat;
Co rok trzy razy przyjmował świetnie,
A w końcu z torbą musiał iść w świat.
Los opiekuńczy strzegł Oniegina:
Madame dziecięcy kształciła wiek;
Późniéj opieka zjawia się inna,
Chłopca mi tego wnet Monsieur strzegł.
A Monsieur l’abée, francuz ubogi,
Wiedząc, że przymus niewiele wart,
Niebył dla chłopca tak bardzo srogi,
I, ucząc, wszystko obracał w żart;
Za figle lekkie wymierzał kary,
I zwiedzał z chłopcem modne bulwary.
IV.
A gdy młodości wkrótce burzliwéj
Dla Oniegina zbliżył się kres,
Błogich nadziei, tęsknoty tkliwéj,
Monsieur precz poszedł jak stary pies.
A nasz Oniegin pełen swobody,
Jak istny dandy suknie wdział już,
Z fryzurą podług ostatniéj mody
Rzucił się w zamęt światowych burz.
Jakby się między francuzy chował,
Tak on wybornie ich język znał;
A jak mazura lekko tańcował!
A ileż wdzięku w ukłonie miał!
Cóż więcéj chcecie? świat wyrzekł cały;
Miły, rozumny, godzien pochwały.
V.
Wszyscyśmy z jakiem takiem staraniem
Chwycili czegoś to tu, to tam;
Więc Bogu dzięki że z wychowaniem
Nie tak się trudno popisać nam.
Oniegin (takie jest wielu zdanie,
Których głęboki sąd ze wszech miar),
Choć pedant, jednak miał oczytanie
I pożądany nadzwyczaj dar,
Że, o czemkolwiek była rozmowa,
Wszystkiego zlekka umiał się tknąć,
I z miną znawcy nie wyrzec słowa,
Gdy w ważnym sporze stronę miał wziąć;
A za dowcipne mu epigrammy
Wdzięcznym uśmiechem płaciły damy.
VI.
Łacina z mody już wyszła ninie;
A jeśli szczerą prawdę rzecz mam,
Oniegin biegły był tak w łacinie,
By epigrammy rozumieć sam,
Na końcu listu położyć vale,
O Juwenalu rozprawy wieść;
A nawet umiał, lecz nie bez ale,
Z Enejdy wierszy pono ze sześć.
Najmniejszéj przytém nie miał ochoty
W chronologiczny nurzać się pył,
By myśli ludzkiéj zbadać poloty;
Lecz za to w jego pamięci tkwił
Skarb — anegdotek liczne zapasy
Od Romulusa po nasze czasy.
VII.
Obcem mu było zamiłowanie.
Dźwięków, by na nie marnował czas;
Poznać co choréj, jamb, nie był wstanie,
Chociaż pomagał mu każdy z nas.
Za nic Homera miał, Teokryta,
Lecz ekonomem głębokim był,
Czytywał dzieła Adama Smita;
Jaka natura przemysłu sił,
Jakim sposobem kraj się bogaci,
O tém uczone rozprawy wiódł,
I że na braku złota nie traci
Kraj, gdy posiada pierwotny płód.
Ojciec głębokich prawd nieuznawał
I dobra w zastaw raz po raz dawał.
Wyliczyć wszystko, co znał Eugeniusz,
Anibym umiał, anibym chciał;
Ale w czem jego zajaśniał gieniusz,
Co ze wszystkiego najlepiéj znał,
Co od młodości jeszcze niewinnéj
Męką i szczęściem stało się dlań,
Czemu w tęsknocie ducha bezczynnéj
On po dniach całych przynosił dań,
To namiętności nauka tkliwéj,
Któréj w swych pieśniach Nazo hołd niosł,
I za nią świetny, ale burzliwy,
Jako męczennik skończył swój los
W Mołdawii między stepy dzikiemi,
Zdala od włoskiéj, rodzinnéj ziemi.
IX.
Jak wcześnie umiał on żyć obłudą,
Pałać zazdrością, nadzieję skryć,
To oczarować, to zwieść ułudą,
To być ponurym, to smutnym być,
Czasem posłusznym, lub pełnym pychy,
Lub ognia uczuć, chłodnym jak głaz;
To znowu tęskny, milczący, cichy,
A jak ogniście wymowny w czas.
Listy miłosne pisał niedbale,
Jedném oddychał i jedno czcił,
Na siebie niby niepomny wcale;
A wzrok, co ogniem uczucia lśnił,
Wstydliwy albo śmiały, czasami
Mógł posłusznemi zabłysnąć łzami.
X.
Jakże on umiał wydać się nowym,
Niewinność żartem aż w podziw wzbić,
Krokiem rozpaczy grozić gotowym,
Każdego zręczném pochlebstwem lśnić;
Chwytać chwilowe serc uniesienie,
A uprzedzenia młodzieńczych lat
Walcząc przez rozum, uczuć płomienie,
Cierpliwie czekać, by zerwać kwiat,
Błagać a potém żądać wyznania,
Podsłuchać serca najpierwszy dźwięk,
Zdobywać miłość, potém spotkania,
Tajnego szczęścia ogarniać wdzięk;
I tak przelatać z kwiatów na kwiaty
Jak zefir albo motyl skrzydlaty.
XI.
Jakie już wcześnie serca i cnotę
Biegłych kokietek on trwożyć mógł;
A kiedy szczerą znów miał ochotę,
By współzawodnik przepadł i wróg,
Ileż miał wtedy jadu w obmowie,
Jak zręcznie umiał rozstawić sieć!
Z wami zaś wszyscy szczęśni mężowie
Niezmienną przyjaźń potrafił mieć:
Chytry małżonek był dlań życzliwy,
Co się do Faublas mógł liczyć sług;
I starzec lubił go podejrzliwy,
I ów, co z dumą dźwigał swój róg,
Co ze wszystkiego zadowolony,
Z siebie, z obiadu i z wiernéj żony.
XII.
Nieraz, nim jeszcze porzucił łoże,
Już mu biletów przynoszą stos.
Co? zaprosiny, czyż to być może?
Na uczty zwie go przyjaciół głos;
Tam bal, a tutaj wieczór dla dzieci.
Myślisz, co wybrać, on nie wie sam,
Do kogo najpierw na bal poleci?
On wszędzie zdąży i tu i tam.
Tymczasem w negliż odziany modnie
W wytworne sanie Oniegin siadł;
Pragnąc spaceru użyć swobodnie,
Jedzie na bulwar, gdzie modny świat,
I póty bawi się na spacerze,
Aż o obiedzie breget ostrzeże.
XIII.
Już ciemno, siada Oniegin w sanie,
Hej na bok! na bok! woźnica grzmi;
Pył mroźny całe okrył ubranie,
Kołnierz bobrowy srebrzysto skrzy.
Do Talon pędzi; wie dobrze o tem,
Że dandych orszak tam znajdzie swój;
Wszedł i wnet korki lecą z łoskotem,
Wina-komety leje się zdrój.
Stawiają przed nim rostbef skrwawiony
I trufle, rozkosz młodzieńczych lat;
Pasztet strasburski nienaruszony,
Francuzkiéj kuchni najlepszy kwiat,
Pomiędzy sérem limburskiem stoi
A ananasem w złocistéj zbroi.
XIV.
Jeszcze pragnienie o kielich prosi,
By tłuszcz kotletów gorących zlać,
Ale wtem breget dźwięcznie donosi,
Że już w teatrze zaczęto grać.
Ten, co teatrom nieraz bolesny
Kodex stanowił i zwykł był nieść
Jak obywatel kulis poczesny
Pięknym aktorkom niestałą cześć,
Spieszy na sztukę; ot już w teatrze,
Gdzie każdy własne zdanie mieć chce,
Przygania Fedrze i Kleopatrze,
Wa entrechat dłonie morduje swe, NojnęWojnę wywoła, odda pochwały,
Byle tłum widzów słyszał go cały.
Czarowny kraju! przeszły te chwile,
Gdy tu wszechwładny satyry pan
Dzielny Fonwizin świetniał tak mile,
I z naśladowstwa nasz Kniaźnin znan.
Tameśmy mieli i Ozierowa,
Co oklask ludu, współczucia łzy,
Młoda dzieliła z nim Siemionowa;
Tam, wśród mistrzowskiéj Katienin gry,
Wskrzesił nam świetny geniusz Kornela;
Tam i Szachowski wylał swój jad
W tłumie komedyi, pełnych wesela,
I Didło[3] wieniec tryumfu kładł.
Ach! tam pod kulis szczęśliwym cieniem
Pędziłem młodość mą z uniesieniem!
XVI.
Ach gdzie jesteście moje boginie?
Czyliż słyszycie smutny mój głos?
Czyście te same, lub czyli ninie
Już wasz dziwaczny rozproszył los?
Czy znów usłyszę ja wasze chory;
Czy pełen duszy polot i skok
Zobaczę ruskiéj znów Terpsychory?
Lub téż nie znajdzie smutny mój wzrok
Twarzy znajomych na nudnéj scenie;
I obróciwszy na obcy świat
Rozczarowane moje spojrzenie,
Choćbym na oczy lornetkę kładł,
Ziewając, niemym zostanę świadkiem,
Żywiąc się tylko wspomnień ostatkiem
XVII.
Już teatr pełny; a wszystko błyszczy,
Parter i krzesła, świetny rząd lóż; ZnieicerpliwionyZniecierpliwiony paradyz świszczy,
A wtem kurtyna wznosi się już.
Świetna, w powietrze jakby wzniesiona,
Śledząca smyczka czarownéj gry,
I tłumem wdzięcznych nimf otoczona
Tam Istomina jak posąg tkwi.
Wtém jedną nóżką dotknęła ziemi
A drugą lekko obraca w krąg:
Nagle wzleciała ruchy wiewnemi,
Leci jak puszek z Eola rąk,
To nachylona, znów się wznosząca,
I szybko nóżką o nóżkę trąca.
XVIII.
Wszyscy klaskają, Oniegin wchodzi
Depcze po nogach, jakby był sam;
Na wszystkie strony lornetę wodzi,
Zwłaszcza na loże nieznanych dam
Wokół na piętra zwrócił swe oczy;
Wszystko widziawszy, niekontent on:
Ni go dam piękność, ni strój uroczy
Niebawi; potém ze wszystkich stron
Mężczyzn powitał; wzrok roztargniony
Rzucił na scenę zaledwie raz,
I wnet, ziewając, mocno znużony
Rzekł: teraz wszystko już rzucić czas,
Teraz mi wszystko, wszystko obrzydło
Dramy, balety, nawet sam Dydło.
XIX.
Jeszcze świat bawią tańce i susy,
Dźwięczy muzyka, oklaski grzmią;
Jeszcze znużone liczne sługusy
W sieni na futrach swych panów śpią;
Jeszcze śród widzów burzliwéj fali
Trwa szmer, stukanie, kaszel, syk, wrzask;
Jeszcze się wewnątrz i zewnątrz pali
Świetny kinkietów i latarń blask;
Jeszcze wpół zmarzłe w uprzęży konie
Na wszystkie strony szarpią się, rwą,
Stangreci, bijąc przy ogniu w dłonie,
Zniecierpliwieni panów swych klną;
A wtem Oniegin już z krzesła wstanie,
Jedzie do domu zmienić ubranie.
Lecz czyliż w dźwiękach ojczystéj mowy
Można opisać doborem słów
Tajny gabinet, gdzie mód wzorowy
Czciciel rozebran i odzian znów?
To, czem spełniając każde zachcenie,
Wybredny Londyn zarzuca nas,
I przez Baltyku morskie przestrzenie
Zwykł nam przywozić za sadło, las;
Wszystko, co tworzy mody stolica,
Ciągnąc zysk z wiernych roskoszy sług,
I czem czciciela mody zachwyca,
Który jéj chętnie płaci swój dług, —
Wszystkoś to znalazł na każdym kroku
U filozofa w dwudziestym roku.
XXI.
Bursztyn na fajkach tkwił z Carogrodu.
Farfury, bronzy zdobiły stół,
W kryształach rżniętych wonność z zachodu,
A dym kadzideł wszędzie się snuł,
Wonny olejek, co włosy pieści,
Grzebień, pilniki, nożyczki, nóż
I do paznokci szczotek z trzydzieści
Na toalecie leżały wzdłuż.
Russo, szaleniec pełen wymowy,
Niemógł zrozumieć, dlaczego Grym,
Głębokomyślny i naukowy,
Równał paznogcie, gadając z nim.
Obrońca prawa, czciciel swobody,
Wielce tu zbłądził w przedmiocie mody.
XXII.
Można być wcale rozumnym człekiem
I chcieć paznogciom piękny kształt dać,
Bo gdy daremną jest walka z wiekiem,
Hołd zwyczajowi despocie płać.
Żeby zazdrosnym nie dać pozoru,
Zawsze w ubraniu Eugeniusz mój
Pełen był wdzięku, gustu, wytworu,
I po pedancku traktował strój;
A potem, czemu sam ledwo wierzę,
Przed lustrem trawił godzin ze trzy;
Podobny lekkomyślnéj Wenerze,
On z ubieralni wychodził swéj,
Jak ta bogini, gdy w sukni męzkiéj
Krok na bal masek wiedzie zwycięzki.
XXIII.
Ale wspomniawszy o toalecie
Wedle przepisu ostatnich mód,
Chętniebym teraz w uczonym świecie
Obszerne o niéj rozprawy wiódł,
Choć to zuchwalstwa byłby krok wielki;
Toż opisywać mój zawód znów;
Lecz pantalonów, fraka, kamzelki,
Tych wszystkich język nasz niema słów;
A i tak będę już miał za swoje,
Bo wyznam, chociaż niebardzo rad,
Ze się krytykom mym nie ostoję,
Bom w styl niemało słów obcych kładł;
A przecież nieraz czasy dawnémi
Zgłębiałem słownik cnéj akademii.
XXIV.
Lecz co tam! oto, jeżeli chcecie,
Pojedźmy sobie lepiéj na bal,
Gdzie w wynajętéj świetnéj karecie
Oniegin pędzi, aż koni żal.
Tam przed domami w śnie tonącymi,
Ponurych ulic zganiając mrok,
Karety stojąc rzędem, jasnemi
Snopami z latarń leją co krok,
Że aż śnieg świeci tęczy barwami;
I dom wspaniały, jakoby w dzień
Błyszczy jasnemi w krąg kagańcami.
W oknach przesuwa się ciągle cień,
Tak, że tam możesz ujrzeć co chwilę
To dam, to dandych różne profile.
XXV.
Oto wysiada wielbiciel mody,
Obok szwajcara jak strzała mknie,
Na marmurowe wlatując wschody,
Zlekka fryzury ręką się tknie.
Wchodzi, już w sali gości gromada;
Muzyki nagle ustaje dźwięk,
Młodzież ochocza mazura składa,
I znowu hałas i ścisk i szczęk;
Kawalergardów brzęczą ostrogi,
Latają nóżki czarownych dam;
A ślad tych nóżek rozkoszny, drogi,
Wszędzie płomienny wzrok ściga tam;
Szalone skrzypców i dźwięczne granie
Przygłusza modnych kobiet szeptanie.
XXVI.
O, jam przepadał téż za balami
Za méj młodości szczęśliwych dni;
Gdzież lepiéj gonić za wyznaniami,
Odbierać, wręczać list lubéj swéj?
O, wy czcigodni, zacni mężowie,
Teraz usłużnym już będę wam,
Niechaj więc każdy o tém się dowie,
Że dać przestrogę szczerą chęć mam.
A i ty, luba mamuniu, bacznie
Za krokiem twoich córeczek goń,
Lornetę zwracaj na nie nieznacznie,
O, bo inaczéj... to Boże broń!
Wszystko to teraz, dlatego piszę,
Że sam oddawna wcale nie grzészę.
Niestety, ileż chwil méj młodości
Jam na zabawy stracił, aż żal;
Lecz dziś, by nie iść wbrew moralności,
Rzuciłem uczty, rzuciłem bal.
A jednak lubię szaloną młodzież,
Świetność, wesołość i gwar i tłum,
I wyszukaną niewieścią odzież,
I nóżki kobiet; jednakże tum
Prawie jest pewny, że w Rossyi całéj
Trzech par nie znajdzie zgrabniutkich nóg.
A wszak dwóch nóżek smutny, zmartwiały,
Czyliżem łatwo zapomniéć mógł?
O! nieraz we śnie ich widok drogi
Serce bolesnéj nabawia trwogi.
XXVIII.
Czyż je zapomnisz, o ty szalony!
W jakiéj pustyni, kiedy i gdzie,
Jakie was świata posiadły strony?
Gdzie się pod wami kwiat wiosny mnie?
W rozkoszach wschodu wszak wypieszczonych
Tu na północy nie został ślad
Na śniegach, waszych dotknięć stęsknionych,
Wyście lubiły, żeby się kładł
Dywanów puszek pod waszem tchnieniem;
Niedawno jeszcze jam dla was żył,
Gardziłem sławą i uwielbieniem,
O ziemi ojców animem śnił!
Znikło młodzieńczych mych lat marzenie,
Jak na murawie wasze stąpnienie.
XXIX.
I biust Dyany, oblicze Flory,
Mają, co prawda, powaby swe;
Jednak to pewna, że Terpsychory
Nóżka najbardziéj czaruje mnie;
A tak zachwyca ona me oczy,
Że, śród rozkosznych marzenia dum,
Widzę świat jakiś w okół uroczy,
Tajnych rozkoszy powabny tłum.
Czyli pod stołu obrusem ginie,
Lub gdy się w tańcu unosi w krąg,
I w zimie lubię ją przy kominie,
I na murawie wiosennych łąk,
Lub gdy błyszczącą przechodzi salę,
I na nadmorskiéj z granitu skale.
XXX.
O, gdybym nieraz przed morską burzą
W maleńką falkę zmienić się mógł,
Gdy się bałwany na brzeg wynurzą,
Żeby z miłością u jéj paść nóg
Jakżebym wtedy pragnął z falami
Choć jedno mgnienie u jéj stóp tkwić,
Ze czcią je pieścić memi ustami
I wieki szczęścia w téj chwili żyć!
I w uniesieniu młodości wrzącéj
Takem nie pragnął całować lic,
Ust, albo piersi, żądzą palącéj:
Z tą się rozkoszą nie zrówna nic!
Nawet największe namiętne szały
Nigdy tak duszy méj nie wstrząsały!
XXXI.
O, ja pamiętam te chwile błogie,
Kiedy w spełnieniu uroczych mar,
Trzymając czasem jéj strzemię drogie,
Jam ręką nóżkę jéj cudną wsparł.
A to dotknięcie w méj wyobraźni
Płomieniem marzeń namiętnie wre,
Znów zwiędłe serce zapala, draźni,
Tęsknota, miłość ogarnia mię!
Lecz na cóż długie te uwielbienia
Piać gadatliwą dziś lirą mą?
One ni uczuć, ani téż pienia,
Jakie natchnęły, niegodne są.
Słowa spojrzenia czarownéj wróżki
Tak są zwodnicze jak i jéj nóżki.
XXXII.
Lecz cóż Oniegin? oto wpół śpiący
Z balu do domu już wraca spać,
Kiedy Petersburg, we śnie tonący,
Dźwięk bębnów zmusza czemprędzéj wstać.
Idą już kupcy i tłum kramarzy
I koń dróżkarski poczyna bieg;
Dążą służące wesołéj twarzy
Po wodę z dzbanem, aż chrupie śnieg;
I już gwar w mieście, a okiennica
Wszędzie otwarta; z kominów dym,
Wznosząc się słupem, oko zachwyca,
A akuratny kundmanom swym
Już niemiec piekarz w białej szlafmycy
Wyjrzał poważnie z za okiennicy.
XXXIII.
A tu znużony balu hałasem,
Zabaw, rozkoszy syn błogo śpi,
Naprzekór żyjąc z światem i czasem,
I o rozrywkach nowych już śni.
W południe wstanie i znowu gotów
Do rana z nowym zapasem sił.
Lecz monotonnie i bez polotów
Jutro tak samo, jak wczoraj żył.
Czy, posiadając takie zalety,
Swobodny, w kwiecie młodzieńczych lat,
I świetne zawsze robiąc konkiety,
Gdy się uśmiechał mu cały świat,
Czy był szczęśliwy, cieszył się zdrowiem,
Choć nieostrożny w ucztach? — nie powiem.
Bo w nim uczucia wcześnie niestety
Zastygły, obrzydł mu modny tłum;
Niedługo były piękne kobiety
Przedmiotem jego marzeń i dum.
Zmęczyło téż go wszelkie zdradzanie,
Urok przyjaźni dla niego znikł,
Bo on niezawsze już czuł się w stanie
Pasztet Strasburski, albo befstyk
Zlać szampańskiego wina butelką,
Albo w atycką ukrasić sól
Rozprawę lub téż gawędkę wszelką,
Kiedy go głowy udręczał ból.
A choć był z niego hulaka śmiały,
Już dlań broń, kule wdzięku nie miały.
XXXV.
Ważna choroba, któréj przyczyny
Dośledzić dawno byłoby czas,
Co do angielskiéj podobna spliny,
Od któréj Boże zachowaj was,
Zaczęła z czasem nad nim górować;
A jednak sobie wypalić w łeb
On jakoś nie miał chęci spróbować,
Lecz odtąd cały niby lód skrzepł;
Jako Child Harold smutny, stęskniony,
Wyglądał w tłumie wesołym sal;
Ani go plotki, wisty, bostony,
Czułe westchnienie, w spojrzeniu żal,
Nie mogły zająć, wzruszyć, ocucić;
Nie zdołał myśli swéj na nic zwrócić.
XXXVI.
O, wy, modnego świata władczynie,
Was przedewszystkiem porzucił on;
Bo téż niestety wyznam, że ninie
Porządnie nudnym jest wyższy ton.
A choć, co prawda, niejedna pani
Powie, co zrobił Bentam i Sej;
Jednak, z należnym szacunkiem dla niéj,
Powiem nieznośne rozprawy jéj;
A przytem każda tak nieskażona,
Taka rozumna, jak paw się dmie,
Taka przezorna i rozgarniona,
I zawsze taką skromnością tchnie,
Tak nieprzystępna, że świat ją sławi,
Iż sam jéj widok splinu nabawi.
XXXVII.
O, petersburskie Fryny, Aspazye,
On wszystkie nagle porzucił was;
A choć pokusy miewał okazye,
Na wszystko ochłódł jakoby głaz.
Niepomny szyderstw świata i sromu,
Odstępca życia rozkoszy, burz,
Oniegin wkrótce zamknął się w domu,
Ziewając, pisać pono chciał już,
Wziął pióro, ale szło, jak po grudzie;
A więc pomyślał — męczyć się grzech,
Rzucił swój zamiar po długim trudzie,
I w ten kłótliwy nie wstąpił cech
Ludzi, o których sądziłbym szczerze,
Lecz sam niestety do nich należę.
XXXVIII.
Gdy tak bezczynnem życiem się trudzi,
Dręczony ducha tęsknotą czczą,
Chwalebnie poszedł za śladem ludzi,
Co rozum drugich przyswoić chcą.
I ustawiwszy na półkach księgi,
Czytał i czytał, lecz próżny trud;
Tylko się znudził śród téj mitręgi,
Bo ten smalone duby mu plótł,
Tamten jad daje w szacie niewinnéj,
A wszyscy w jeden wpadają krąg,
Bredzą, jak dawniéj, lecz w formie innéj;
Więc, jak i kobiet, wyrzekł się ksiąg,
I ot czeredę ksiąg zapyloną
Żałobną, czarną, okrył zasłoną.
XXXIX.
Rozbrat zrobiwszy z życiem światowem,
I z jego mnóstwem formułek czczym,
Poprzyjaźniłem się w czasie owym
Z Eugenim; wszystko lubiłem w nim:
Lubiłem jego postać, oblicze
I zanurzenie ciągłe śród dum,
Życie dziwaczne i tajemnicze,
I lotny, chociaż zastygły, um,
On zawsze smutny, ja pełen złości;
Życie gnębiło obydwu nas,
Obaśmy znali grę namiętności
I w obu sercach żar uczuć zgasł;
I los i ludzie nas bez ustanku
Ścigały obu w życia poranku.
XL.
Kto żył i myślał, ten mimowoli
Pogardzi światem wnet w duszy swéj;
A kto czuł, tego gnębi i boli
Mara niezwrotnych przeszłości dni.
I urok życia go nie owionie,
A tylko jadem zatruty cios
Żmija wspomnienia utopi w łonie,
Aby zgryzoty w niém robak wzrosł.
Wszystko to wiele wdzięku, zapału
Dodaje mowie. Eugenia słów
Wprzód smutniem słuchał; alem pomału
Przywykł do jego kolących mów,
Do żartów jego, a żółcią tchnących,
I do epigram czarnych, bolących.
O, ileż razy nad Newy brzegiem,
W letnią, pogodną i cichą noc,
Gdy wód przejrzystych odbity biegiem
Księżyc roztaczał swych blasków moc,
Rzeczywistości zdjąwszy okucie,
Biegliśmy w jasny wspomnienia świat;
Wtedy znów błogi spokój, uczucie,
Władały nami jak dawnych lat.
I dobroczynnem noc swojem tchnieniem
Milczących błogo poiła nas!
Jak gnębionego ciemnem więzieniem
Nagle sen niesie w zielony las,
Tak myśl obudwu uniosły nagle
W młodzieńcze chwile marzenia żagle.
XLII.
Tak z przepełnioną w duszy żałobą
Eugeni wsparty o granit stał;
I w téj rozmowie milczącéj z sobą
Ciężki mu smutek z oblicza wiał.
I cicho wszędzie, zaledwie czasem
Dawał się słyszeć szyldwachów krzyk,
Niekiedy dróżka hukiem, hałasem,
Który stopniowo słabnął i nikł.
I żwawo wiosła pluskają łodzi,
Co po wód sennéj przestrzeni mknie;
A odgłos piosnki zdala dochodzi
I dźwięczny rożek odzywa się.
Ale nad wszystkie nocy zabawy
Milsze są dla mnie Tassa oktawy.
XLIII.
Adryatyckiego morza bałwany,
O Brento! czyliż ja ujrzę was,
Natchnieniem znowu jasnem owiany
Wasz głos czarowny usłyszęż zraz?
O, bo dla synów on Apolona
Taki ma święty i boski wdzięk,
A z brzmiącéj o nim liry Bajrona
Czuję, że znan mi krewny ten dźwięk.
I w téj szczęśliwéj włoskiéj krainie
Będę rozkosze jéj nocy pić,
Znów w pierś stęsknioną natchnienie wpłynie;
Pędząc w gondoli, znów będę żyć.
Ach! tam nauczy mnie wenecyanka
Mowy miłości, Laury kochanka.
XLIV.
Ach! kiedyż przyjdzie chwila swobody?
Bo czas już dawno, ja wzywam ją;
Błądząc nad morzem, czekam pogody,
Gdy w żagle ciche zefiry tchną.
W walce z fajami, pod burz zasłoną,
Ach, kiedyż pocznę swobodny bieg,
Żeglując przestrzeń mórz niezmierzoną?
Bo czas już rzucić ten nudny brzeg,
Gdzie nieprzyjemny klimat mię gnębi,
I śród południa zamieszkać ziem,
W méj afrykańskiéj krainy głębi
Tęsknić za krajem ponurym tym;
Bo tum ja cierpiał, kochał z zapałem,
Tu biedne serce me pogrzebałempogrzebałem.
XLV.
Oniegin także miał chęć niemałą
Puścić się ze mną w daleki świat;
Lecz to się wszystko na nic nie zdało,
Los nas rozdzielił na wiele lat.
Eugenia ojciec zmarł właśnie wtedy;
Tłum wierzycieli na niego padł;
Każdy chcąc dostać coś z jego schedy,
Na swoje koło kręcić był rad.
Eugeni będąc procesów wrogiem,
Zadowolony udziałem swym,
Nie widząc straty (prawdą a Bogiem)
Całe dziedzictwo odstąpił im,
Może przeczuciem wiedzion dalekiem,
Że wkrótce stryja przykryją wiekiem.
XLVI.
I w saméj rzeczy raz niespodzianie
Rządca żałosnym listem znać dał,
Że na śmiertelne złożon posłanie
Stryj się pożegnać z nim bardzo chciał.
Wnet wiadomością tą ucieszony,
Pomimo upał, nieznośny kurz,
Wziął ekstrapocztę, gnał jak szalony;
W drodze zawczasu poziewał już,
Bo dla pieniędzy on był gotowy
I na westchnienia, nudy i kłam
(Temi ja powieść zacząłem słowy);
Ale tymczasem, przybywszy tam,
Poznał, że próżne przygotowanie,
Bo stryj spoczywał już na tapczanie.
XLVII.
We dworze liczne kręcą się sługi,
Odwiedzających niezmierny tłok,
Bo przybył sąsiad jeden i drugi
Dla pogrzebania staruszka zwłok.
A kiedy starca już pochowali,
Goście i księża, każdy pił, jadł;
A gdy poważnie się rozjechali,
Każdy jak z wielkiéj sprawy był rad.
Ot śród ustronnéj rzucony wioski
Pan ziemi, lasów i wód i dróg,
Żyje spokojnie, bez burz i troski,
Dawny rozrzutnik, porządku wróg,
Wielce był nawet uradowany
Z takiej porządku życia przemiany.
Całe dwa dni mu zdały się nowe,
Każdy go prawie zajmował krok;
Lubił samotność pól i dąbrowę,
I szmer strumyka, wieczorny mrok.
Ale te pola, lasy, strumienie,
Już go znudziły na trzeci dzień,
Potem wprawiały łatwo w uśpienie;
Wszystko ponury przybrało cień.
Wtedy przekonał się Eugeni,
Że i świat wiejski nudny, nic wart,
Choć niéma ulic w małéj przestrzeni,
Skupionych dworców, balów i kart.
Myśl wszędzie splinem była dręczona,
Co jak cień ścigał lub wierna żona.
XLIX.
Jam się do życia cichego rodził,
Pośród spokojnych, ustronnych siół;
Tamby głos z liry dźwięczniéj wychodził,
Twórcze marzenia żwawiéjbym snuł.
Drogiemi dla mnie te chwile święte,
Gdym, marząc, błądził nad brzegiem wód:
Prawem mem było dolce far niente,
Wzgardziłem formy świata i mód,
Do téj swobody, na tę zabawę,
Każdy poranek przyzywa mię;
Niedbam o laury, niedbam o sławę;
Niewiele czytam, lecz wiele śpię.
Takem ja strawił pośród ukrycia
Dni najszczęśliwsze mojego życia.
L.
Kwiaty, miłości, o wiosko! czyli
Jam co przekładał kiedy nad was?
Ja chętnie z każdéj korzystam chwili,
By z Onieginem odróżnić nas,
By czytelnika mego łaskawcę
Złośliwy czasem nie napadł żart,
Albo jakiego plotek wydawcę
Dowcipu jadem nie natchnął czart,
Że, co byłaby godna nagany,
Mylnąby wszędzie puścili wieść,
Iż ja, sam w sobie rozmiłowany,
Jak Bajron, sobie sam składam cześć.
Ależ na Boga! toć wolno przecie
Pieśń i o drugich śpiewać poecie.
LI.
Tutaj napomknę tylko nawiasem,
Że miłość lubią poeci śnić.
A i ja także dawniejszym czasem
Snami miłości pragnąłem żyć.
Dusza obrazy te przechowała.
A muza wdzięk im nadała swój
W méj pieśni, która nadzieją śmiała,
Śpiewa góralkę, ideał mój,
I niewolnicę Brzegów Salgira.
Nieraz ja słyszę mówiących was:
„Powiedz, do kogo wzdycha twa lira,
„Tę tajemnicę odkryj choć raz;
„Dla któréj z dziewic zazdrosnych grona
„Pieśń się rozlega twego bardona?
LII.
„Powiedz nam, czyje wdzięczne spojrzenie,
„Wzmagając ducha zasobem sił,
„Wynagradzało twe tęskne pienie?
„Powiedz nam, kogoś w tych pieśniach czcił?”
Nikogo; wierzcie, jeżeli chcecie,
Bom ja burzliwéj miłości szał
Przebył bez żadnéj pociechy w świecie.
Jakże szczęśliwy, kto wtedy miał
Gorączkę rymów: bo śpiew natchniony
Świętym zapałem w nim wtedy wzrósł;
Przy tem Petrarki śladem niesiony,
Pociechę sercu w boleści niósł;
Może się nawet sławy dokupi;
Lecz jam, kochając, był niemy, głupi.
LIII.
Minęła miłość, a muza po niéj
Owładła duszą, rozjaśnia um,
I duch swobodny za związkiem goni
Czarownych dźwięków uczuć i dum,
I spokój w sercu mojem najszczerszy:
Piszę, a pióro na miejsce słów,
Obok w połowie skończonych wierszy,
Już nie rysuje nóżek i głów;
W zgasłym popiele iskra nie trzaśnie.
Smutno, a jednak łez niéma już,
I wkrótce, wkrótce zupełnie zgaśnie
Ostatni w duszy ślad życia burz.
Wtedy to wezmę się do powieści,
Co będzie miała pieśni z trzydzieści.
LIV.
O téj powieści już myślę planie,
Jakieby imieimię bohater miał;
Ale tymczasem, ot niespodzianie,
Pierwszy romansu skończyłem dział.
Wszystko a wszystko przejrzałem ściśle,
Wielebym błędów sam wskazać mógł;
Lecz ich poprawiać wcale nie myślę,
Chętnie cenzurze zapłacę dług;
Płód, jaki dały myśli zasiewy,
Na pastwę moim zoilom dam.
Idźże więc śmiało na brzegi Newy,
Nowozrodzony tworze, idź tam,
I zarób ojcu twojemu sławę,
Pociski, krzyki, zdania koślawe.
Auł Dżemata wielki, bogaty,
Nie płaci dani, własną ma wolę,
Murami jego — ręczne bułaty,
Meczetem jego — bojowe pole.
A jego wolni, dzielni synowie,
Zahartowani w krwawych walk żarze.
Ich sławę cały Kaukaz opowie;
Zna ją i sąsiad i ludy wraże;
A strzał ich pewny, każdy uśmierca,
Nigdy ruskiego nie chybił serca.
Niebo aż płonie; dzień tak gorący.
Że ze skał spiekłych para się wije;
Orzeł, na skrzydłach w chmurze wiszący,
Jak punkt czerniejąc, zwolna się kryje. Cisza, gdzie tylko zwrócisz oczyma,
W aule[5] tylko spokoju niéma;
I lud w popłochu zwraca swe kroki,
Gdzie strumień bije z twardej opoki. Powoli tłum się w krąg jeden splata;
O czemże radzą męże Dżemata?
Czyli się w góry chcą puścić znowu,
Dla trzód sąsiednich śmiałéj grabieży?
A może chciwy krwi i połowu
Z mordem i ogniem wróg wieczny bieży?
O nie! bo tylko smutne spojrzenie
Rzucają wszyscy dzielni uzdzienie.[6] W obcego aułu odziany szaty,
Siedząc na głazie pomiędzy niemi,
Siwy lezginiec, schylony laty
Przemawia do nich słowy rzewnemi;
A z oka, które ogniem mu błyska,
Dokoła tęskne spojrzenie ciska.
Wszyscy, współczując starca boleści,
Słuchali smutnéj jego powieści:
„Trzech dzielnych synów, trzy krasne córy,
Na stare lata to mój skarb cały!
Wtem nadciągnęły piorunne chmury,
Wszystkie gałęzie drzewa złamały:
I teraz stoję oto jedyny,
Jako pień nagi pośród doliny. Niestety! dzisiaj już jestem stary,
A włos mój bielszy niż śnieżne szczyty;
Lecz czasem, pędząc kipiące wary,
Pod śniegiem strumień bywa ukryty.
Wzywam was, dzielne syny Dżemata!
Kto mi odwagę swoją pokaże?
Który z was szacha zna Bej-Bułata,
Córkę niech wróci, hańbę mą zmaże! W niewoli dwoje zwiędło mych dzieci;
Syny zginęli w walce zaciętéj:
Dwaj z nich w obczyźnie, a przy mnie trzeci,
Przez wroga w piersi bagnetem pchnięty. Konając, uśmiech taki miał szczery!
Bo pewno widział biedny młodzieniec,
Jak się doń rajska zbliżała Peri,
Trzymając w ręku tęczowy wieniec. Z aułu, nieszczęsnym znękany bojem,
Uciec musiałem precz na pustynię
Z córką, jedynem dziecięciem mojem.
Jam ją czcił, wielbił, jako świątynię;
Nic nie ceniłem na świecie po niéj,
I nic nie wziąłem, prócz wiernéj broni. Z córką w jaskini dzikiéj się mieszczę;
Na wszelką biedę była wytrwałą.
Wtem cios spadł na mnie ostatni jeszcze:
Miłe me pisklę precz uleciało! Było to w nocy: we śnie me łono
Tchnęło spokojem; śród ciszy błogiéj
Tylko szeleścił wicią zieloną,
Siedząc nademną mój anioł drogi.
Nagle szmer jakiś ze snu mnie budzi,
Słyszę krzyk słaby i tentent konia;
Biegnę i widzę, co? czy wzrok łudzi?
Jeździec na koniu pędzi śród błonia,
W objęciach drogie dziecię me trzyma! Zaraz za niemi gońca posłałem,
Ale broń wierna chybiła strzałem;
Próżnom ich ścigał klątwą, oczyma.
Z pragnieniem zemsty w piersi ukrytem,
Niezdolny pomścić krzywdy, co plami,
Włóczę się odtąd między górami
Jak wąż, zdeptany końskiem kopytem.
Odtąd już spokój odbiegł odemnie,
I dziś go w świecie szukam daremnie.
Wzywam was, dzielne syny Dżemata!
Kto mi odwagę swoję pokaże?
Który z was szacha zna Bej-Bułata,
Niech córkę wróci, hańbę mą zmaże!”.
— „Ja!” — nagle młodzian wrzasł czarnooki,
Chwytając ręką kindżał szeroki.
W niemém milczeniu tłum zadziwiony
Na dwie się przed nim rozstąpił strony.
— „O! ja znam szacha! ja pomszczę ciebie!
Za dwa dni będziesz miał wieść odemnie.
Nieulękniony Chadży zna siebie:
Na konia nigdy nie siadł daremnie.
A jeśli na czas tu nie przybędzie,
Nie sądź, że słowa jego cię zwiodły;
Lecz przed podróżą pamiętaj wszędzie
Wznieść do Proroka za nim twe modły”.
II.
Już wstaje zorza; nikną tumany.
Na głębi niebios już lazurowéj
Wstają olbrzymie granitów głowy,
A każdy w wieniec z lodu przybrany.
Chmurka zbudzona w skał rozpadlinie,
Jakby różowy żagiel nadęta,
Pędzi ku jasnéj niebios wyżynie;
Cała natura snem nawpół zdjęta,
I jeszcze słońca promień złocisty
Ze wzgórz nie schłonął rosy srebrzystéj. Za jarem, w góry, noga za nogą
Czerkies na dzielnym rumaku dąży;
Ze skał wysokich zwieszon nad drogą
Dziki winograd nieraz okrąży
Jeźdzca i konia gałęźmi swemi,
Obsypie łzami rosy srebrnémi.
Niedbale wodze wypuścił z dłoni,
Zdobną plecionkę w swym ręku kręci;
To się ku grzywie rumaka skłoni,
To tęskną pieśnią cześć dziadom święci.
Odległe echo sąsiednich wzgórzy
Ponuro jego śpiewowi wtórzy.
∗ ∗ ∗
Droga się skręca, gdzie ślad wyryty
Głęboko arby[7] skrzypiącem kołem;
A obok świetne szczytów granity
Jak wieniec śnieżnym łączą się czołem.
Ztąd, jakby miał go już pod nogami,
W dole spokojny auł spostrzega,
I pył, wzniesiony bydła śladami,
I tabun koni, co śród łąk biega.
Spojrzenie jego nagle dolata
Do krańca aułu, sakli[8] Bułata.
I jako orzeł z wierzchołka góry
Zagłębił w saklę swój wzrok ponury.
∗ ∗ ∗
Na progu dziéwczę z lezginów rodu
Siedzi i tęsknie w dal topi oczy.
Kogo to czekasz, o gwiazdo wschodu,
Że taki smutek twą duszę tłoczy?
Może ma przybyć twój druh zdaleka?
Albo powrócić brat z bitwy srogiéj?
Senna od skwaru twoja powieka,
Głowa chce spocząć na piersi drogiéj.
I osunęła się ręka biała,
I nagle słodka rozkoszy siła
Z więzów zasłony ramię wyrwała;
A ociężałość wzrok twój przyćmiła,
Oblawszy oczy rosą perlistą.
Policzki grają krwią płomienistą
Krain południa; usta czarowne
Milczą, a jednak takie wymowne!
Tchną samą lubość. A twoje łono
Wznosząc się, z lekką igra zasłoną.
„Gdzieżeś jedyny, o mój kochany?”
Lecz ot już tentent słyszéć się daje,
Na drodze pędzą kurzu tumany.
„To szach!” lezginka szepcze i wstaje.
Próżno się marną nadzieją cieszy,
Bo łatwo oczy zwodzą zdaleka;
Dostrzega jeźdzca, co ku niéj spieszy;
Ale to nie szach, którego czeka:
To jakiś obcy strudzon śród drogi,
W gościnne do niéj przybywa progi.
Rumak zmęczony, aż cały w pianie,
Jeździec chce skoczyć, zda się wnet stanie.
Zsiadajże jeźdzcze!... I czegóż zmudzi?
Ta sakla, zda się w nim przestrach budzi,
Spojrzał.. westchnienie krótkie, stłumione,
Z ust wpół otwartych nagle wypada,
Jak listek, gdy nim wicher owłada,
I szybko niesie w nieznaną stronę.
„Czegóż wędrowcze czekasz u proga?
Zsiadajże prędzéj z twego rumaka,
Wszak przypadkowy gość darem Boga?
Jest miód i kumys, strawa wszelaka.
Tyś widzę biedny, lecz jam bogata;
Uczcijże, proszę, dach Bej-Bułata!
A kiedy znowu puścisz się daléj,
Pomnij, żebyśmy w twych modłach stali”.
Chadży Abrek.
Niech Ałła, Lejlo, tobie nagrodzi,
Że tu odpocznie jeździec strudzony;
Ale niepróżno on tu przychodzi:
Od twego ojca niesie pokłony.
Lejla.
Od mego ojca? Powiedzże, czyli
On nie zapomniał mnie do téj chwili?
A gdzie on mieszka?
Chadży Abrek.
Po twojéj stracie
Mieszka w pustyni lub w obcéj chacie.
I gość milczący siedzi przy stole,
A czychir[9] z ryżem stoi nietknięty;
Dziwny to człowiek i niepojęty!
A zmarszczki tłumem błądzą po czole.
Czy wiek je wyrył? albo téż ręka
Zawistnych losów groźnie go nęka?
Wznosi do góry, obraca wkoło,
Tańczy lezginkę, wtórząc pieśniami.
Jak gwiazdy oczy jéj blaskiem płoną,
I lekkie drzenie wznosi jéj łono.
Z dziecięcą myślą, z pogodném czołem,
Tonąc z zapałem w tém uniesieniu,
Przed gościem wdzięcznie kręci się kołem,
Jako w zachodnim motyl promieniu.
Znowu bębenek dźwięczny podnosi,
I białą ręką wkoło nim toczy,
I czarne w gościa utkwiła oczy;
Milczy, lecz miłym uśmiechem prosi:
„Ponury gościu, rozjaśń oblicze,
Wszak ciosy losu — mary zwodnicze”.
Chadży Abrek.
Dość tego, przestań, przestań, Leile,
Porzuć wesołość twoją na chwilę,
Powiedz, czy kiedy cię przestraszyła
Myśl śmierci, dręcząc mary groźnemi?
Lejla.
Nigdy! bo na co chłodna mogiła,
Kiedym znalazła mój raj na ziemi?
Chadży Abrek.
A czy tęsknota dręczyła ciebie,
Kiedyś wspomniała o twéj rodzinie,
O Dagestanu gór jasnem niebie?
Dlaczego? kiedy lepiéj mi ninie.
Choć tu wokoło mgliste tumany,
Wszędzie jest pięknym, wdzięcznym świat boży.
Wyraz ojczyzna sercu nieznany;
Nie wie, co przymus: jak ptaszek hoży
Wyrwie się, umknie... Tam jest ojczyzna,
Gdzie kto z ufnością miłość nam wyzna.
Chadży Abrek.
Miłość... a wiész ty, jakie téż inne
Szczęście na ziemi znajdzie dla siebie
Ten, co już wszystko, wszystko pogrzebie,
W co wierzył! kochał, w lata niewinne?
Rozkosz pewniejsza to od miłości!
Ona łez tylko i krwi pożąda.
I radość wtedy w duszy zagości,
Gdy na zgon szczęścia drugich spogląda.
W niém cały urok życia się mieści,
W niém mojéj duszy i raj i piekło.
Ono nam zawsze wierne, czy pieści,
Czy téż męczarnią gnębi zaciekłą.
Za chwilę zemsty, co czeka lata,
Nie wziąłbym nawet całego świata!
Słuchaj! już dawno
Jam jedynego utracił brata;
Ąle śmierć jego nie była sławną:
Jak dzikie zwierzę, nieznając wroga,
Poległ od kuli Beja-Bułata!
Lecz mnie przekazał zemstę przy zgonie,
A taka wola święta jak Boga! Odkryłem zbójcę, Już w jego łonie
Mój kindżał wierny utopić chciałem;
Alem pomyślał: czyż to pomszczenie?
I cóż śmierć znaczy? czyż jedno mgnienie
Równać się może z mém życiem całém?
Stanież za moje smutki, męczarnie?
Na całym świecie wszak coś istnieje,
W czém jego szczęście, jego nadzieje.
Więc niech to zemsta moja ogarnie! Stało się! chwila zemsty już blizka:
Wczoraj wybiła twoja godzina.
Patrz! oto zachód krwawy blask ciska!
Już czas! głos brata mnie napomina... Kiedym na wdzięczne oblicze twoje
Dzisiaj me pierwsze rzucił spojrzenie,
Ciężka tęsknota i niepokoje
Objęły duszę w bólu płomienie;
Lecz to wrażenie już uleciało,
I mą przysięgę wypełnię śmiało.
∗ ∗ ∗
Jak śnieg na górach Leila blada;
Drząc, na kolana przed nim upada.
Od strasznéj groźby cała truchleje,
Błaga, zaklina, rzewne łzy leje.
∗ ∗ ∗
„O! jakże patrzysz na mnie grobowo,
Odwróć twe oczy! Biadaż mi, biada!
O! każde groźne, coś wyrzekł słowo,
Jako jad zimny na mnie upada.
Straszneż to żarty, co nic nie znaczą?...
Więc nie rozczulą cię łzy niewinnéj?
Zmiłuj się! powiedz! powiedz jak płaczą
Kobiety w twojéj stronie rodzinnéj? Umrzeć! by zemście uczynić zadość!
Umrzeć tak młodo! Daruj mi życie!
Powiedz, czy wiesz ty, co znaczy radość?
Byłżeś kochany w życia rozkwicie?”
Lecz Chadży milczy, stoi ponury,
A czoło jego osiadły chmury...
∗ ∗ ∗
„Litościm w oczach twych nie ujrzała,
Mimo rozpaczy, łez i prośb tyle...
Zmiłuj się! czekaj, czekaj o Ałła!
Jeszcze godzinę! jeszcze choć chwilę.”
∗ ∗ ∗
Wtém miecz zabłysnął, cios jeden, drugi...
I spadła głowa. Wnet z krwawéj strugi
Podniósł ją z ziemi; włosy rozpostrze,
I o nie szaszki[10] ociera ostrze;
I głowę, co już życiem nie świeci,
Bierze, w kosmatą burkę okrywa,
Skacze na konia i nazad leci. Koń rży, szczeciną staje mu grzywa,
Bo strach nieziemski włada rumakiem:
Chrapie, całego okrywa piana,
Gryzie wędzidło, nie słucha pana,
Mknie bystro w góry, że zda się ptakiem.
III.
Już słońce gaśnie; i oto zrazu
W ciemnościach ginie cała natura;
Pełzną milcząco z szczytów Kaukazu
Jak węże jedna za drugą chmura,
Dziwną grę tworząc pomiędzy sobą;
Potém, spadając w ciemnych skał jarze
Po ostrych krzakach, pereł ozdobą
Darzą ich listki zeschłe w dnia żarze.
I z hukiem pędzi tam strumień szary;
Piana z pod trawy nad nim się toczy
I błyszczy we mgle ciemnéj pieczary
Martwo, jak w głowie uciętéj oczy. Lećźe, leć daléj, jeźdzcze po drodze!
Okryj twe ciało burką szeroką,
I dzielną dłonią schwyć silnie wodze,
Popędzaj konia, miéj baczne oko;
„Wnet z za mgły wyjrzy księżyca lice,
I drzew osrebrzy zielony wierzch;
Wtedy zobaczym znów okolicę,
Gdzie śpi nasz auł, ukryty w zmierzch.
∗ ∗ ∗
„Pasterskie zdala ujrzym ogniska,
Co jako błędne światełka mkną;
Potém usłyszym, gdy będziem zblizka,
Jak dziko nasze tabuny rżą.
∗ ∗ ∗
„I wokół ciebie zbiegną się konie;
Lecz gdy powstanę, bez znaku, słów,
Wszystkie je nagły przestrach owionie,
I wnet w popłochu odlecą znów.
O! bo poznają one zdaleka,
Że nas obydwu jeden los czeka.”
IV.
Jeszcze dolinę ciemna noc skrywa,
W śnie pogrążone aułu domy;
Lecz jeden tylko tam nie spoczywa,
Jeden, jak grobu głaz nieruchomy.
Przed wsią przy drodze siadł na kamieniu,
Patrzy na drogę z smutkiem w spojrzeniu.
∗ ∗ ∗
Co to za jeździec z pochyłéj góry
Zjeżdża powoli, jakby trwożliwie?
Jego towarzysz o długiéj grzywie,
Z spuszczoną głową stąpa ponury.
Jeździec pod burką coś w ręku trzyma,
I jak skarb strzeże jeszcze oczyma. Pomyślał starzec: „to córka miła
Drogi podarek ojcu przysyła.”
I niecierpliwie starzec go czeka.
Tak wolno jedzie i czegóż zwleka?
Już blizko: staje, burki odsłoni,
I oto nagle ze drżącéj dłoni
Upuszcza ojcu podarek krwawy,
Co martwo toczy się śród murawy. Nieszczęsny bieży, spogląda zblizka,
Poznaje głowę drogiéj Leili:
W szale boleści nagle w téj chwili
Chwyta ją, do ust swoich przyciska,
Jakby całując jéj martwe wdzięki,
Chciał z nią ostatnie podzielić męki.
W ten pocałunek, westchnienie jedne,
On nagle wylał swe życie biedne,
O! bo już nieraz ludzie i losy
W zbolałe serce zadali ciosy!
I nić żywota za jednym razem,
Jak nić przez ogień strawiona, rwie się.
A w martwych zmarszczek oblicza lesie,
Śmierć się maluje tęsknym wyrazem.
Dusza tak szybko jakoś ulata
Od zgnębionego boleścią ciała,
Że myśl, co w starca życie się wplata,
Z oblicza uciec już nie zdołała.
Chadży nad starcem stał niewzruszony,
Współczuciem pierś się jego nie wzdyma;
Na konia, szaszkę rzucił oczyma,
I bystro w inne popędził strony.
V.
Już rok upłynął. W skał rozpadlinie
Znaleźli, wszedłszy w lasu manowce;
Dwa martwe ciała, jacyś wędrówce,
I pogrzebali w ciemnéj gęstwinie. Trupy te, leżąc zdala od drogi,
Złączone były w uścisk ostatni;
Zrazu się zdało, że w uścisk bratni:
Twarze wskazały, że to dwa wrogi. Może to tylko błędne domysły,
Ale wędrowcy owi sądzili,
Że na ich ustach groźby zawisły,
Że twarz mieniła się w każdéj chwili.
Obydwu odzież była bogata:
Czapki ich baszłyk okrywał długi.
W pierwszym poznano szach Bej-Bułata.
Lecz nikt nie wiedział, czyj był trup drugi.
O! nie śmiéj się z mojéj tęsknoty proroczéj!
Ja dawno wiedziałem, me spełnią się słowa:
Ta, któréj świeciły nadzieją twe oczy,
W tajemnéj wnet walce upadnie ma głowa.
Jam mówił: nie dla mnie, ni szczęście, ni sława,
Bo świat mi ojczymem; nadejdzie wnet krwawa
Godzina. Ja zginę; nienawiść w zachwycie
Z uśmiechem spotwarzy mój gieniusz w rozkwicie.
Wiatr potem bez śladu me prochy rozwieje,
I moje marzenia, i moje nadzieje.
Lecz końca bez strachu tu czekam ja, jeniec!
Już dawno czas dla mnie zobaczyć świat nowy:
Tłum niechaj, gdy zechce, podepcze mój wieniec,
Mój wieniec poety, mój wieniec cierniowy.
Czy w głębi twéj duszy się smutek obudzi, Czy wstrząśnie namiętność twe łono;
Pamiętaj, na ucztę hałaśną do ludzi Nie wychodź z władczynią szaloną.
I siebie nie zniżaj, i wstydź się handlować Twym gniewem, tęsknotą posłuszną,
I rany twéj duszy nadęcie wskazować Na podziw przed czernią bezduszną.
I cóż nas obchodzą twe życia koleje, Cierpienia i męki przedwczesne,
Bezmyślne lat twoich młodzieńczych nadzieje, Twe żale, zawody bolesne?
Ot patrzaj! przed tobą, igrając, tłum bieży Po drodze utartéj oddawna,
Na twarzach kłopotów zaledwie ślad leży, I łzy w nich nie spotkasz... zabawna!
A ledwie w tym tłumie człek jeden jest może, Co zdoła odetchnąć swobodniéj,
Co wcześnie mu w zmarszczki się czoło poorze, Choć niezna upadku, ni zbrodni.
O! wierzaj, że dla nich śmiesznemi twe żale: Łzy nutą śpiewaną uczoną,
Jak aktor tragiczny, gdy macha w zapale Swą szpadą z tektury sklejoną.
Harun ucieka prędzéj od łani,
Prędzéj niż zając przed orła szponem,
Z pola, gdzie ogniem walki zagrzani
Czerkiesi męztwo swe płacą zgonem.
Ojca i obu Haruna braci
Bynajmniéj jawna śmierć nie przeraża.
Ciało ich depczą już apostaci,
Głowa odcięta w pyle się tarza.
Zamiast się pomścić ich krwi przelanéj,
Harun umyka, zewsząd ścigany;
W zamęcie strzelbę, szaszkę utraca,
I strachem gnany w góry się zwraca.
Dzień się już kryje, mgliste tumany
Odziały ziemię białą oponą;
A powiew wschodu, świeży, różany,
Rzeźwi ją skwarem słońca spaloną.
Ponad proroka niemą pustynię
Wznosi się księżyc i zwolna płynie.
Resztki sił zda się opuszczą zbiega,
Lecz nie ustaje, pot ściera z lica;
A wtém przy srebrnym blasku księżyca,
Pełznąc, rodzinny auł spostrzega.
Niedostrzeżony tam się podkrada.
W okół milczeniem noc cicha włada,
Bo z krwawéj walki on, pełen sromu,
Sam jeden tylko wraca do domu.
Spieszy, znajoma sakla już blizka,
Gdzie konające światło ogniska.
Jak może, ducha w odwagę zbroi.
I ot na progu sakli już stoi:
Znajduje druha swego Selima,
Którego niemoc na łożu trzyma.
Starzec samotny, milcząc, umiera;
Nie poznał gościa, próżno nań wziera.
„Wielkim jest Ałłach! on cię młodzianie
Jasnym aniołom kazał pilnować,
Od wszelkiéj zdrady, zguby zachować,
Aż imię twoje sławném się stanie.
A co tam słychać?” Selim zapyta,
I oko ogniem nadziei błyska;
Powstał na łożu i za broń chwyta,
Z zapałem drżącą dłonią ją ściska:
I w wojowniku krew młoda płynie,
Jeszcze zagrała w zgonu godzinie!
„Przez dwa dni trwała walka zawzięta.
Ojciec i bracia moi polegli;
I mnie czekały niewoli pęta.
Już mi wrogowie drogę zabiegli;
Ale umknąłem, i jak zwierz dziki,
Ścigany kryję się w puszcz tajniki,
Śród nieprzebytych gęstw szukam drogi,
O głaz i krzaki krwawię me nogi;
Byle uniknąć pewnéj zagłady,
Wstępuję w dzików i wilków ślady.
Czerkiesi giną, wszędzie już wrogi!
O stary druhu! przyjm mnie w twe progi,
A na proroka, wdzięczność ma za to
Aż do mogiły będzieć zapłatą”.
Lecz konający na to odrzecze:
„Precz ztąd pogardy godzien człowiecze!
U mnie przytułku niema dla tchórza!” Harun wyrzuty w milczeniu znosi,
Na srogie słowa się nie oburza,
I już się starca więcéj nie prosi.
A opuściwszy próg niegościnny,
Wnet koło sakli znalazł się innéj.
Spojrzał na chwilę, powstrzymał kroku,
I sen przeszłości w mknącym obłoku
Owiał płomieniem zastygłe czoło,
Jak pocałunek: słodko, wesoło,
W młodzieńca duszy. Wtém mu się zdało,
Że nań łaskawie w mroku spojrzało
Dwoje błyszczących, palących oczu,
I w ich czarownem tonął przezroczu;
Marzył: „mną żyje, dla mnié oddycha!”
Chce wejść, wtém słucha, piosnka brzmi cicha;
Słucha, pieśń starą śpiewa dziewica,
I on się bledszym stał od księżyca: „Miesiąc świeci I płynie spokojny, A młodzian zbrojny Do boju leci.
Dżigit nabija w broń kule, A dziewica rzecze czule: — „Mój luby! ty więcéj Zaufaj losowi, Módl się ku wschodowi, Wierny prorokowi; A kochaj goręcéj. Bo dopuściwszy Się zdrady krwawéj, I swoich zdradziwszy Umrzesz bez sławy.
I deszcz ran twoich nie obmyje,
I zwierz twych kości nie zaryje!” — „Miesiąc świeci I płynie spokojny, A młodzian zbrojny Do boju leci.”
Schyla się smutnie głowa tułacza,
I ztąd czemprędzéj pospiesza daléj;
Czasem łza wielka na pierś się stacza:
To niemy świadek wewnętrznych żali.
Lecz oto młodzian już stąpa śmieléj,
Domek rodzinny zdala się bieli,
I znowu męztwa w swem sercu szuka,
Z błogą nadzieją do okna stuka.
Tam stara matka jego wspomina,
Za niego modły tam w niebo biegą;
Tak, ona czeka powrotu syna,
Ale nietylko jego jednego.
„Otwórz mi matko! Wędrowiec biedny,
Jam jest twój Harun! Z pośród kul wrogów
Do mych rodzinnych powracam progów.
Nieuszkodzony...” — „Tyś sam?” — „Sam jedny!”
— „Gdzież ojciec, bracia?” — „Oni zginęli,
Prorok ich śmierci pobłogosławił,
Anieli dusze do raju wzięli.”
— „Tyś krew ich pomścił?” — „Nie, nie pomściłem,
Na ziemi-m cudzéj miecz mój zostawił,
Strzałą się w góry nasze puściłem,
By nie zostawić ciebie sierotę,
I łzy twe otrzéć, stłumić tęsknotę.”
— „Milcz, Giaurze, prosto chytrością nie radź,
Kiedyś ze sławą nie chciał umierać.
Starym mym latom krzywdy nie zrobię!
Zbiegu wolności, precz! sam żyj sobie!
Nie chcę haniebnym dzielić się czynem:
Tyś tchórz! niewolnik!... tyś nie mym synem!” Nagle umilkły pogardy słowa,
I znowu wokół cisza grobowa.
Lecz wkrótce ciszę ową przerwała
Modlitwa, jęki, żale, przekleństwa:
Wtém Harun jednym ciosem kindżała
Przyspieszył koniec swego męczeństwa. Spostrzegłszy zrana, że we krwi broczy,
Matka z pogardą odwraca oczy;
I trup, przez wiernych z wstrętem trącany,
Niepogrzebiony został na ziemi.
Dzieci się zbiegły i wyszydzały,
Depcząc martwego bezwładne zwłoki;
Tylko pies lizał, wyjąc nad niemi,
Krew, co płynęła z szerokiéj rany.
W pieśniach wolności pozostał trwały
Pomnik Haruna wzgardy głębokiéj.
I dusza jego z oczu proroka,
Ulękła, pośród gór wschodu znika;
A skoro nocy padnie pomroka,
Cień jego błędny w wzgórzach pomyka.
Ledwie się świtu zbliży godziny,
Stuka do sakli, błaga, zaklina,
Prosi na chwilę niech go przytulą;
Lecz gdy usłyszy wiersze Koranu,
Ucieka znowu w cienie tumanu,
Jak pierw przed wrogów uciekał kulą.
Ja chcę być drzewem, jeśliś ty kwitnieniem;
Jeśliś ty rosą, niech ja będę kwiecie;
A chcę być rosą, jeśliś ty promieniem,
Byle być z tobą złączonym na świecie.
Jeśliś ty nieba błękitną głębiną,
Ja chcę jak gwiazda tonąć w te odmęty;
Lecz jeśliś czarném piekłem jest, dziewczyno,
To ja dla ciebie pragnę być przeklęty!
Łąką wschodu rozkwieconą
Teraz zda się moje łono, Pełne wiecznych wiosny dni.
I dnszadusza ma znów rozkwita,
I niepokój jej nie chwyta. Ani téż z rozpaczy drży.
Mojéj duszy brakło wiary
W nadziemskiego świata czary, W zagrobowy ducha byt.
Teraz ona mi wytrysła,
Z twéj miłości mi wybłysła, Jak wspaniały świt.
O czém ni słowu nadęty
Nie rzekł rozum, pychą zdjęty, Choć zda się wszechwiedzę ma,
Do tego mię nawróciła
I igrając, nauczyła, Luba, słodka miłość twa.
Dla mnie w grobie już nie ciemno,
Lecz raczéj błyszczy przedemną Jasność, aż mi oko ćmi!
Przeczuwam, przez grobu wrota
Światłość tam w głębi migota Po wszystkie wieczności dni.
Dla nas po śmierci, poznałem,
Nicość nie będzie udziałem. Trumna to tryumfu wóz,
Co do piękniejszego świata,
Który wieczny blask oplata, Będzie nasznas z téj ziemi niósł.
Lecz gdzie błękit tam kołysze
Piękniejszego świata ciszę, Gdzie tam świat ten może tkwić?
Jak, zamarli na téj ziemi,
Będziemy uniesionemi, By w lepsze życie się wzbić?
Czy jak słowik ze słowikiem,
Mknąc śród obszarów ognikiem Z gwiazd na gwiazdy ciągle wprzód?
Czy téż jak łabędź z łabędziem
W nieskończoność płynąć będziem Śród morza wieczności wód?
Kochanko moja! starość cię powita,
Gdy w chłodnym grobie me troski ukoję.
Czas, co tak chciwie nić żywota chwyta,
Zda się podwójnie rachować dni moje.
O! ty mię przeżyj! lecz choć młodość minie,
Pomnij, byś prośby mej niezapomniała:
Pomnij w starości, żebyś przy kominie
Kochanka twego piosenkę śpiewała.
Gdy w zmarszczkach twoich będą śledzić oczy,
Gdzie te, co cudnie tak jaśniały wdzięki;
A pragnąc poznać nasz żywot uroczy,
Młodzieniec spyta: po kim te łzy, jęki?
Niech me uczucie w twéj pamięci płynie,
Mój szał, me szczęście, moja miłość cała;
Pomnij w starości i t. d.
Gdy zapytają: czyli on był miły?
„Ja czczę go,” rzeknij z pogodném obliczem;
„A czy go kiedy złe czyny skaziły?”
Z dumą odpowiesz wszystkim; „nigdy, niczem!”
„On był miłością w każdym życia czynie,
„I pieśń wesołą jego lutnia brzmiała.”
Pomnij w starości i t. d.
Z tobąm opłakał méj ziemi koleje!
Przyszłym mym braciom powieść twa opowié,
Że ja śpiewałem sławę i nadzieję,
By nieść pociechę biednemu krajowi;
Że żniwo laurów dwudziestu zaginie,
Bo zdala burza zawiewa zuchwała.
Pomnij w starości i t. d.
Kochanko! kiedy ma sława znikoma
Ulży-ć brzemienia, którém wiek przygniecie,
A na mój obraz wątłemi rękoma
Co wiosna zwiesisz zawsze świeże kwiecie,
Wtedy zwróć oczy tam, gdzie wieczność płynie,
Gdzie nierozdzieli nas i chwilka mała;
Pomnij w starości, żebyś przy kominie
Kochanka twego piosenkę śpiewała.
Kwiatki, rozkwitu przywdziejcie sukienkę;
Jam stary, czekać dla mnie już nie pora:
Daléj! swym blaskiem ożywcie jutrzenkę,
A woń rozlejcie śród zmierzchu wieczora.
Czyliż mam czekać waszego rozwicia?
Dla starca każda fala skałę kryje;
To słońce, które was wzywa do życia,
Jutro się może o mój grób odbije.
Kwiaty, wy także macie swe cierpienia:
Robak wam z ziemi, wiatr grozi z zenitu;
Ja, co tak długo żywiłem marzenia,
Ileż widziałem pączków bez rozkwitu!
Śmierci nie bójcie się już z mojéj dłoni,
Bo komuż starzec w hołdzie by was składał?
Wieńca nie pragnę już dla mojéj skroni;
Jak król odchodzę, który tron postradał.
Żegnaj czarowna Francyi kraino!
Za chwilę szczęścia składam ci dzięki;
One w pamięci méj nieprzeminą,
To pożegnanie — to skonu jęki.
Drugą ojczyznę widziałam w tobie;
Wygnana już cię nie ujrzę wcale.
Pamiętaj o téj, która w żałobie
Za tobą tęskne rozwodzi żale.
Oto wiatr powstał, silnie dmie w żagle;
Próżne me modły, bo pan nad pany
Niechce, żeby mię wróciły nagle
Na brzeg wzburzone morza bałwany.
Żegnaj i t. d.
Kiedy mię ujrzał lud ulubiony
Z skronią, przybraną lilii kwiatami,
Więcej się cieszył blaskiem korony
Niżeli wiosny mojéj wdziękami.
Próżno mię czeka cześć, uwielbienie,
Między szkotami tam ponuremi.
Jeżelim tronu miała pragnienie,
To by francuskiéj panować ziemi.
Żegnaj i t. d.
Miłości wdziękiem, sławy okrzyki
Piękna żywota przeszłość jaśnieje;
A teraz pośród Kaldonii dzikiéj
Zmienią się losu mego koleje.
Niestety! może obraz straszliwy
Rzeczywistością groźną się stanie:
Widziałam we śnie okropne dziwy,
Potém wzniesione mnie rusztowanie.
Żegnaj i t. d.
Francyo! gdy groźne los niepokoje
Szlachetnéj córze Sztuartów rzuci,
Tak jak dziś widzisz tęskne łzy moje,
Ona ku tobie wzrok swój obróci.
Boże! jak szybko w daleką stronę
Na grzbiecie fali okręt się toczy;
Noc już rzuciła grubą zasłonę,
Już brzegów Francyi nie ujrzą oczy.
Żegnaj i t. d.
Na pustyni méj drogi gwiazd liczne orszaki
Srebrzystym swym uśmiéchem witają me oczy;
Czemuż ja nie mam skrzydeł jako lotne ptaki,
Żeby swobodnie wznieść się aż w ten świat uroczy.
Na obłoku złocistym, co przepływa w cieni,
Anioł mi się ukazał: trzyma arfę, w dłoni,
Nachyla się, już spływa do ziemskich przestrzeni;
Boskie jego spojrzenie, a święty blask skroni.
Ujął arfę i śpiéwa i w jéj struny trąca,
Szmer wiatru pienia jego cudnie rozprzestrzenia;
Ach! teraz cię poznaję pieśni czarująca,
Nieraz słyszałem ciebie w krainie marzenia.
Pamiętam, kiedyś tego widziałem anioła,
I z gwiazd tych bracia jego do mnie się ozwali,
A dzisiaj jam samotny, tęsknota dokoła
Ściga mię w tłumie ludzi i od niego w dali.
A te anielskie śpiewy, te stropy gwieździste
Obudzają w méj duszy przeszłości pamiątki.
Ach! w te kraje harmonii i w te sfery czyste,
Pozwólcie mi anieli unieść ducha szczątki.
O ty morze milczące, lazurowe morze!
Oczarowany nad twą przepaścią tu stoję.
Ty żyjesz i oddychasz, łono twoje porze
I miłość i tęsknota, trwogi niepokoje.
O lazurowe morze, o przestrzeni cicha!
Odkryj mi tajemnice głębi twego łona:
Czém się jego powierzchnia wstrząsa niezmierzona,
Powiédz, czém wysilona twoja pierś oddycha?
Czy cię ciągnie ku sobie z téj ziemskiéj niewoli
Daleki nieba błękit jasny i uroczy?
O! ty błogiém tchniesz życiem i nic cię nie boli;
Tyś czyste, gdy cię blaskiem ono swym otoczy;
Jasnym jego lazurem twoje fale płyną,
I światła gorejące rozlewasz potoki,
Pieścisz miłośnie nieba złociste obłoki,
Radujesz się, gdy w głębiach twoich gwiazdy giną.
A gdy się nagromadzą groźne, czarne chmury,
Jakby odebrać chciały jasne niebo tobie,
Ty się burzysz i ryczysz, a mgły kir ponury,
Falą bijąc, pogrążyć chcesz w przepaści grobie.
I mgły znikną i chmury tobie nie dostoją;
Lecz trwogą dawną obszar twój opanowany
Długo jeszcze ulękłe wznosi swe bałwany,
I długi czas przeminie nim cię uspokoją
Powróconego nieba pogoda, blask błogi!
Zwodniczą jest powierzchni twéj spokojność miła,
Bo głębina wód twoich pełną wtedy trwogi:
Pieszcząc niebo, drżysz jeszcze, by go nie straciła.
Z chłodnéj doliny jasny promień słońca
Szatę lodową zedrzeć się wysila;
Ziemię przenika strzała pałająca,
I blady kwiatek kielich swój rozchyla.
Białe pręciki kraszą jego lice,
I walcząc z wichrem wznosi się radosny:
„Biegnijcie do mnie o piękne dziewice,
„Jam jak wy czysty, jam zapowiedź wiosny!
Lecz wkoło rzadka i wilgotna trawa,
Więc od doliny téj dziewice stronią;
A powiew wiatru chłodny nieustawa,
Kwiatek niezdradza się barwą ni wonią!
Róża, konwalia i mirt symboliczny,
Łono dziewicy szczęśliwéj okala;
Pierwiosnek kształt swój rozwinął prześliczny
I zwiądł samotnie od jéj spojrzeń zdala.
Starzec zgryźliwy, zimny i ponury,
Był twoim ojcem; choć burza grom ciska,
Ty wdzięczne kwiecie wznosisz się do góry;
Wiatr szalejący to twoja kołyska.
A kiedy wiosna, promienna i miła,
Walcząc ze zimą, zadała jéj klęski,
Na tym ustronnym brzegu cię złożyła,
Żeby zaznaczyć swój pochód zwycięzki.
Do téj doliny, cichéj i głębokiéj,
Przynosisz błogie lata przepowiednie;
Wznosisz swe kształty, gdy deszczu potoki
Burza gwałtowna leje w noc i we dnie.
Tak samo cnota w ustroniu rozkwita
Śród nieprzerwanych przeciwności burzy;
Choć do samotni jéj życie nie wita
Wznosi swą głowę, walką się nie nuży.
Chociaż wiatr mroźny ciągle ją owiewa,
Tem świetniéj jeszcze jéj białość migota;
I nową siłę wiatr w jéj łono wlewa,
By znieść zdołała niedole żywota.
O matko! jam zmęczony, a dzień już przy skonie,
Pozwól mi teraz zasnąć na twem drogiem łonie;
Lecz ukryj te łzy rzewne i te niepokoje,
Bo smutne twe spojrzenie, palące łzy twoje.
Jakże zimno! o patrzaj jak czarno wokoło!
A gdy zasypiam, anioł staje przed mym wzrokiem,
Co nademną świetliste wznosi swoje czoło,
I widzę jak promienie złote mkną potokiem.
Matko! słyszysz tych śpiewów harmonijne tony?
Ach! takiem pieniem w niebie będę uniesiony.
On już przy nas; czy słyszysz? do siebie mię woła
I uśmiecha się do mnie. Patrz na ten blask czoła!
Patrz! w około z cudownych barw tęcza się plecie,
Anioł z złotemi skrzydły rzuca na mnie kwiaty;
Mamo! czy takie skrzydła będę miał w tym świecie?
Lub umrzeć, by jak anioł ten stać się skrzydlaty?
Co tak mnie obejmujesz smutnie w twe ramiona?
Powiedz, czemu jęk cichy rwie się z twego łona?
I czemu ta łza rzewna po twym licu płynie?
Zaprzestań mamo płakać i niesmuć się dłużéj,
Bo gdy cierpisz i płaczesz, ja cierpię tak samo;
Słabnę, a ból ciężarem me powieki mruży,
Żegnaj! anioł mnie objął, żegnaj biedna mamo.
Igrające w łące dziecię,
W złotym zachodzie rwąc kwiecie;
Matka, gdy miłości wzrokiem
Za dzieciny śledzi krokiem;
Ojciec, kiedy go od żniwa
Zmierzch wieczoru z pola wzywa:
Nim dzień się schyli do panów pana
Wznoszą swe modły, padłszy na kolana.
Wędrowiec, co w obcéj ziemi
Tęskni zdala za swojemi;
Jeniec, gdy go ton dolata
Niesłyszany pośród świata;
Zamierając śród więzienia,
Jeniec bez światła promienia;
Żeglarz, gdy łódź w noc zbłąkana,
Wznoszą swe modły, padłszy na kolana.
Rycerz, gdy po krwawym boju
Szuka wytchnienia w spokoju,
Kobiéta, gdy między zwłoki
W polu tęskne wodzi kroki;
I wy wszyscy, co cierpicie,
Tym się węzłem jednoczycie:
Gdy pierwsza gwiazda na niebie ujrzana,
Wznosicie modły, padłszy na kolana.
Co ten kraj znaczy, który cię zachwyca?
Matko? czy to bogaczy szczęsnych okolice?
Powiédz, jak znaleźć tę ziemię nieznaną;
Pójdźmy zaraz jéj szukać, niech łzy twe ustaną!
Powiédz, czy to gaj mirtów, gdzie pasterz spoczywa,
Gdzie ciszę liści złotéj muszki szmer przerywa? „O nie tam, nie tam, me dziecię!”
Czy tam, gdzie smagłych palm wznoszą się drzewa,
Których gałąź jak pióry nad głową powiewa,
Śród wysp, gdzie wiecznéj radości brzmią tony,
Gdzie wonne lasy kwiatów wstrząsają korony,
Gdzie się świéże zapachy nad krzewami wznoszą,
Gdzie ptaszki rajskie, barwą błyszcząc, pienia głoszą? „O nie tam, nie tam, me dziecię!”
Czy tam, gdzie z skał złocistych na skały
Strumień wzburzony gna przejrzyste wały,
Gdzie pośród ciemnéj kopalni głębiny
Skrzą się djamenty i świecą rubiny?
Na koralowym brzegu, gdzie perła jaśnieje,
Powiédz mi matko, czy tam kraj lepszy istnieje? „O nie tam, nie tam, me dziecię!”
Synu, téj ziemi oko nigdy nie widziało
I chórów jéj radosnych ucho nie słyszało,
Jego przepychu człowiek we śnie nie zobaczy,
Co świeci nam po ziemskiéj wędrówce tułaczéj;
Czas téj jasności żadną nie rozburzy siłą:
Ona za obłokami i po za mogiłą. „O! to tam ten kraj me dziecię!”
Ja znam dziewicę na północnéj ziemi:
Czoło jéj blade, słodycz płynie z twarzy;
Wieczór rozmawaćrozmawiać lubi z poległemi,
Buja nad borem, na wybrzeżu marzy.
Nawet, gdy wiosna nadziei się śmieje,
To, marząc, idzie z głową pochyloną;
Lecz tak jest wdzięczną, pięknością jaśnieje,
Ze za nią idziesz jak za narzeczoną.
Ja wszędzie biegłem za blaskiem jéj czoła,
Czy w głębi borów, czy na brzegu fali;
Dotąd co chwila do siebie mnie woła,
W zamęcie świata, lub od niego w dali.
Strzeż się jéj, gdy chcesz żyć w pokoju duszy,
Bo tą dziewicą jest melancholija;
Jéj wzrok marzący kogoż nie poruszy?
Uścisk miłosny czyż zwalczy moc czyja?
Ucisz Dunaju szumnych twych fal chóry!
Już drzémią wiatry na morza głębinie;
Jak na mogile ptak miesiąc z pod chmury
Tęsknie się sunie w lazurów pustynię.
W stepie się mglistym rozbłyskami znaczy
Reszta taboru Selima w pożarze;
Nie słychać głosu, tylko cień kozaczy
Z chmurami dymu wije się w obszarze.
Z niedopalonych namiotów multańców
Wysłał Swierczowski, z krwią, dymem i pyłem,
Do hospodara bisurmańskich brańców,
Sam z kozakami pędząc za Petryłem.
II.
Na miękkim puchu Multan wojewodę
Zbudziły surmy i kozackie czaty;
Puścił się w czajce na dunajską wodę
I zdał pogaństwu Brahiłów bogaty.
Nim cichy wieczór osiadł na dolinach,
Ozwał się z baszty Siczy śpiew rodzinny;
Sen wyszedł z miasta, a w jego ruinach
W łunie zasnęły: popiół, step pustynny.
Tylko za miastem, w otwartéj przestrzeni,
We krwi zastygłéj muzułmanin tonie.
Kiedyż twych czynów śród cherubów pieni
Powstanie pamięć sławian Maratonie?
III.
Wieczór był cichy, słońce z mogił dackich
Na siedmiogrodzkich gór szczyty się toczy,
Kiedy Iwonia z okopów kozackich
Szedł w tabor pogan, łzami rosząc oczy.
Nie byłoż miłéj, szablę wziąwszy w dłonie,
Na polu sławy sławnéj śmierci żądać,
Niżli u pogan, a jeszcze w pokłonie,
Na swą smierćśmierć czekać i na śmierć spoglądać?
Zaufał Turkom, zrzekł się wiary naszéj;
Bóg odszczepieńca w niedoli opuszcza:
Łeb swój na spisie zostawił u baszy,
Szczątki gdzieś w prochu zachowała puszcza.
Pod ciemnym lasem, w pogodne zaranie,
„Hura!” się ozwą zaporożskie czaty,
„Hura!” się z góry stoczyło w tamanie,
W turkach kozackie zagrzęzły bułaty.
Zrazu nad niemi chmurzyło się, grzmiało,
W ciemności łuny wybuchły złowieszcze,
Dym wił się, głuchło .... gasło .... bałwaniało,
Potem pył z wiatrem tylko bujał jeszcze.
Z pyłem się wieki zwiły śród pomroki,
Dzieje pokryła milczenia głębina,
Ptak rozniósł kości, a wiatr dum potoki:
Świecie tęsknoty, gdzie twoja kończyna?
Już te ślady nie zostały, Już się wody te przelały, Kędy Ordę książę gnał, Gdzie dla poju z końmi stał. Z dawnéj pieśni o Jeremim ks. Wiśniowieckim.
Noc była ciemna, a wiatr z niw szerokich
Z czarnemi chmury toczył liście w jary,
I miesiąc czasem z pod niebios wysokich
Liczył siedzące nad Bohem Tatary.
Z miasta Winnicy, co z bogactw sławione
Po wyspach zamki obronne stawiało,
Co się na górach rozpiąwszy w koronę.
Kwitło sadami, a w narodzie chwałą.
Zrobiła puszczę horda bisurmanów;
Krew ciepła lała się z kłębami dymu;
A lud nieszczęsny dla mirzów i chanów
Po czarnym szlaku pognała do Krymu.
Jeszcze się mglisty tuman toczy w jary,
Kiedy, od Uły czarnego rycerza
Śród pól rozkosznych unosząc, koń kary
Jako wiatr w pogoń za tatarem zmierza.
Idź w step Obodny: nad rozstajną drogą
Wnet tam zaproszą cię do siebie groby;
Ale już kości nie znajdziesz z nikogo
I kruki tylko pieją pieśń żałoby.
A kiedy burza ztąd prochy rozgoni,
Ich pył osiada na granicach Litwy,
I nim na pogrzeb ich dziejom zadzwoni,
Błaga dla zmarłych pamiątek modlitwy.
Lecz pamięć ziemi obrońców nie ginie.
Ona tak świeci jak słońce śród rana.
Wspomnij te lata, o grodzie Lublinie!
Kiedyś w twe bramy przyjmował Romana.
Młody król August na tronie zasiada,
I jął się wielkiem dziełem niepokoić:
W pamięć, że z rodu on ostatni włada,
Pragnąłby Litwę z Polską w jedno spoić.
Za nim bogate stanęły panięta,
Przy nim wokoło siedzą Pany Rada;
Z Wołoch hospodar, z Pomorza książęta,
Każdy wierności hołd królowi składa.
Cóż to za rycerz, co w stepie bez krańców
W zaraniu życia już budzi mogoła,
I przed tron wiedzie okutych pohańców,
W bogatych szubach, co schylili czoła?
Noc była ciemna, a wiatr z niw szerokich
Z czarnemi chmury toczył liście w jary,
I miesiąc czasem z pod niebios wysokich
Liczył siedzące nad Bohem tatary.
Łuny daleko na górach błyskały,
Bo przy ogniskach śpiewali pohańce;
Lecz któż wypowie, jakie łzy wylały
Wzięte w niewolę chrześcijańskie brańce.
Z miasta Winnicy, co z bogactw sławione
Po wyspach zamki obronne stawiało,
Co się na górach rozpiąwszy w koronę,
Kwitło sadami, a w narodzie chwałą.
Zrobiła puszczę horda bisurmanów;
Krew ciepła lała się z kłębami dymu,
A lud nieszczęsny, dla mirzów i chanów
Po Czarnym szlaku pognano do Krymu.
Naonczas Roman w Żytomierzu siedział,
Gdzie na Ostrogu księżny sądził sprawę;
Gdy się o strasznéj téj wieści dowiedział,
Czując niedolę łudzi i niesławę,
Chwyta za szablę, burką się osłoni,
Krzyknie, tłum jezdzców setkami powstanie,
A on na przedzie z wichrami się goni;
Za niemi niebo kryje się w tumanie.
Ja wam nie powiem, na jakie to pole
Wtedy koń wrony niósł kniazia Romana;
Ja wam nie powiem na jaką niedolę
Przyszły tam hordy z Perekopu chana.
Idź w step Obodny: nad rozstajną drogą
Wnet tam zaproszą cię do siebie groby;
Ale już kości nie znajdziesz z nikogo,
I kruki tylko pieją pieśń żałoby.
I z tych już prochy wiatr wokół rozwiewa,
Co trupem pogan słały te przestrzenie;
Ale ich dzieła jeszcze nam zaśpiewa
Na Ukrainie szóste pokolenie.
Bo pamięć ziemi obrońców nie ginie:
Ona tak świeci jak słońce śród rana.
Wspomnij te lata o grodzie Lublinie!
Kiedy-ś w twe bramy przyjmował Romana.
Młody król August na tronie zasiada,
I jął się wielkiem dziełem niepokoić:
W pamięć, że z rodu on ostatni włada,
Pragnąłby Litwę z Polską w jedno spoić.
Za nim bogate stanęły panięta,
Przy nim wokoło siedzą Pany Rada;
Z Wołoch hospodar; z Pomorza książęta,
Każdy wierności hołd królowi składa.
Słońce już błyska promieni ostatkiem
I wieczór cichy zeszedł na doliny;
Zaczekaj słońce! bo ty będziesz świadkiem
Wielkiéj i sławnéj w narodzie godziny.
Na białym koniu tam widać rycerza:
Cała pierś zbroi żelazem okryta,
Pogoń litewska ozdobą puklerza,
Z piór białych wieje na kołpaku kita.
Z obu stron jego Ukrainy dziatki,
Które wróg przeklął; dzielne atamany,
Bystre jak sokół, młode jako kwiatki,
Wiodły w okowach perekopskie hany.
Ledwie zobaczył to król August młody,
Że dzicz nie będzie łupić naszéj ziemi,
Ze łzą radości, bo pełen pogody,
Rzekł do rycerza wonczas słowy temi:
„Książe z Lubartów, Sanguszko Romanie,
Zacnego rodu! któż radość wypowié?
Czyż nam dzięk stanie? czy nam skarbów stanie
Za tę przysługę, coś oddał krajowi?”