lonych gór, a jej powóz znajduje się na krawędzi pierścienia i zjeżdża na dół. Czy on zjeżdża? Bo ani zbliża się do niczego, ani od niczego nie oddala, tak jakby stał w miejscu. Ale zjeżdża: widać to po wizerunku słońca, które odbija się w lakierowanem skrzydle powozu i, drgając, zwolna posuwa się wtył. Zresztą słychać turkot... To turkot dorożki na ulicy?... Nie, to turkoczą machiny, pracujące gdzieś w głębi owego pierścienia gór i lasów. Widać tam nawet, na dole, jakby jezioro czarnych dymów i białych par, ujęte w ramę zieloności.
Teraz panna Izabela spostrzega ojca, który siedzi przy niej i z uwagą ogląda sobie paznogcie, od czasu do czasu rzucając okiem na krajobraz. Powóz ciągle stoi na krawędzi pierścienia, niby bez ruchu; a tylko wizerunek słońca, odbitego w lakierowanem skrzydle, wolno posuwa się ku tyłowi. Ten pozorny spoczynek, czy też utajony ruch, w wysokim stopniu drażni pannę Izabelę. „Czy my jedziemy, czy stoimy?“ — pyta ojca. Ale ojciec nie odpowiada nic, jakby jej nie widział; ogląda swoje piękne paznogcie i czasami rzuca okiem na okolicę...
Wtem (powóz ciągle drży i słychać turkot), z głębi jeziora czarnych dymów i białych par wynurza się do pół figury jakiś człowiek. Ma krótko ostrzyżone włosy, śniadą twarz, która przypomina Trostiego pułkownika strzelców (a może gladyatora z Florencyi?) i ogromne czerwone dłonie. Odziany jest
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/114
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.