sobota, 19 kwietnia 2025

Radiant Black. Tom 2: Połączenie sił - Recenzja

 

Pierwszy tom „Radiant Black” był przyjemnym, rozrywkowym czytadłem, które choć mocno czerpało z estetyki superhero, potrafiło zaproponować coś od siebie. W żadnym momencie nie był to komiks przełomowy ani tak błyskotliwy, jak sugerowały to opinie branżowych zagranicznych serwisów, tudzież polecajek z tyłu okładki (ale te zawsze są wyolbrzymione, prawda?). W związku z tym przed lekturą „dwójki” nie miałem w zasadzie zbyt wygórowanych oczekiwań.

Radiant Black i jego kolorowi sojusznicy muszą stanąć w obronie Ziemi w walce z kosmicznymi siłami, które przybyły na naszą planetę w celu odzyskania radiantów. Kwestia skali globalnej to jedno, Marshall musiał także podjąć ważne decyzje, jeśli chce dać pogrążonemu w śpiączce Nathanowi szansę na powrót do zdrowia. Żeby pomóc przyjacielowi, wyrusza w niebezpieczną podróż do innego wymiaru.

W zaskakująco wielu miejscach „Połączenie sił” robi strasznie chaotyczne wrażenie, zwłaszcza na początku albumu. Tak gdzieś przez pierwsze dwa zeszyty mamy do czynienia z nieustającym „jebudut”, które początkowo po prostu trwa, później zaś eskaluje, co daje po prostu akcję poganianą przez akcję. Mało interesujące, uwierzcie. To wszystko jest dodatkowo podane w stylu, który niebezpiecznie przypomina „Power Rangers”. Chodzi mi tu przede wszystkim o towarzyszący tamtemu tytułowi kicz. Tutaj też są różne „fajne” kolorki, jest nieustająca bijatyka, ale żeby to wszystko jakkolwiek angażowało emocjonalnie…  to akurat się nie dzieje.

W środku robi się trochę lepiej, bo Higgins odchodzi w końcu od przesadzonej intensywności i zaczynają wybrzmiewać tematy ciekawsze niż ta nieszczęsna nawalanka. Scenarzysta dobrze pokazał dylematy głównego bohatera dotyczące tego, czy powinien w ogóle nosić kostium w obliczu tego, co stało się z jego przyjacielem. Sceny, w których Marshall odwiedza Nathana w szpitalu, są dobrze rozpisane i to głównie one, z uwagi na pewien ciężar emocjonalny, sprawiają, że o „Połączeniu sił” można powiedzieć coś dobrego. Warto też wspomnieć, że pozytywnie wyróżnia się ostatni zeszyt, w którym przyglądamy się bliżej motywacji „Różowej” – co prawda rozpaczliwa walka bohaterki o suby (subskrypcje) wygląda w moich oczach nieco groteskowo, ale podejrzewam, że osoby darzące media społecznościowe większą estymą niż ja docenią to, jak sprawnie autor wplata opisy rządzących nimi mechanizmów w swoją historię.

Skala mikro prezentuje się na kartach „Radiant Black” zdecydowanie lepiej niż akcja, która jest szybka, chaotyczna i mało angażująca. Trzeba jednak przyznać, że Higgins stara się żonglować konwencjami – jest tu szczypta cyberpunku, jest science fiction, jest próba zwrócenia uwagi na warstwę obyczajową. W mojej opinii próba wypośrodkowania tych składowych to na pewno pozytywna rzecz, niestety Higginsowi ostatecznie nie udaje się ta sztuka, bo na pierwszym planie jest kolorowa, łatwostrawna naparzanka.

Całkiem ciekawie wypada za to (przynajmniej w pewnym stopniu) warstwa graficzna. Mnie przypadły do gustu zwłaszcza sceny rozgrywające się w innej rzeczywistości, tak zwanej Egzystencji – lokacje przywodzą na myśl film „Tron” – błyszczą żywymi, neonowymi kolorami, mocno angażują zmysł wzroku i są po prostu bardzo ładne. Nieco gorzej jest w scenach bijatyk, które prezentują się zbyt chaotycznie, by dało się z przyjemnością śledzić kadry z kolejnymi etapami starcia. Na koniec dostajemy galerię okładek alternatywnych, utrzymanych w podobnej stylistyce jak ilustracje w albumie, które zasadniczo sprawiają pozytywne wrażenie.

Drugi tom „Radiant Black” czytało mi się zdecydowanie gorzej niż „jedynkę”. Higgins pchnął cykl w mało interesującym kierunku, oferując nam historię niespecjalnie jasną, mało angażującą i momentami zbyt przeładowaną akcją. Nie tracę jednak nadziei, bo zdarzają się tu przebłyski ciekawych pomysłów, pytanie czy w kolejnych tomach rozwiną się one na tyle, by zatrzeć to niespecjalne wrażenie, jakie pozostawia po sobie „Połączenie sił”? Mam taką nadzieję.

Seria: Radiant Black
Tytuł: Połączenie sił
Tom: 2
Scenariusz: Kyle Higgins
Rysunki: Marcelo Costa
Tłumaczenie: Anna Sznajder
Tytuł oryginału: Radiant Black Vol. 2 – Team-Up
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Wydawca oryginału: Image Books
Data wydania: styczeń 2025
Liczba stron: 176
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
ISBN: 978-83-8230-900-3

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 28. 02. 2025).

środa, 9 kwietnia 2025

Batman. Łowy - Recenzja

 

Batman to bez dwóch zdań mój ulubiony superbohater. Wszystko zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy w moje ręce wpadł jeden z wydanych przez TM-Semic zeszytów. Już wtedy porwał mnie niesamowity klimat towarzyszący przygodom pogromcy zbrodni w Gotham City. Zamaskowanego Krzyżowca nie wspierali wtedy jeszcze liczni pomocnicy – ze zbrodnią ścierał się sam i dopiero budował swoją pozycję w Gotham City, uczył się, komu może zaufać, a na kogo musi uważać. Komiksem, który przenosi nas do tamtych czasów, są „Łowy”. Czy album z historią napisaną trzydzieści lat temu może być jednak atrakcyjny także dla współczesnego fana komiksu superbohaterskiego, czymś więcej niźli tylko ciekawostką?

W pierwszych latach samotnej (wówczas) misji Batman napotyka na swojej drodze nikczemnego Hugo Strange’a. Psychiatra bryluje w mediach jako ekspert, ale w rzeczywistości jest bardziej zdeprawowany, niż ktokolwiek przypuszcza. Co więcej, jego obsesja na punkcie Batmana stopniowo przyjmuje coraz bardziej niepokojące rozmiary i sprawia, że Strange wchodzi na wyjątkowo mroczną ścieżkę, mogącą zagrozić nie tylko jego poczytalności, ale bezpieczeństwu całego miasta.

Sporą zaletą tego albumu jest sposób, w jaki Moench portretuje głównego bohatera. Batman znajduje się dopiero na początku swojej drogi i nie ma w nim jeszcze tej niesamowitej, niezachwianej pewności, jaką cechował się później. Widać w nim po prostu zdeterminowanego człowieka, który uczy się, jak w najbardziej efektywny sposób stawiać czoła niebezpieczeństwu. To przypomnienie, że Nietoperz opiera się nie tylko na technice i sile mięśni, ale przede wszystkim korzysta z własnej inteligencji. Jego krokami kieruje bardzo silna motywacja, ale nadal popełnia błędy i dopiero zaczyna kompletować arsenał, z którego będzie korzystać w walce z przestępczością. Najlepszą wizualizacją tego, o czym mówię, jest fakt, że na początku albumu Batman nie ma jeszcze Batmobilu, a po Gotham porusza się pieszo lub za pomocą lotni, ale tylko wtedy, gdy wiatr wieje w odpowiednim kierunku. To nie tylko niecodzienny obraz, ale miła odskocznia od komiksów, w których do dyspozycji bohatera jest cała masa niezwykle przemyślnych gadżetów.

Dobre wrażenie sprawia sama opowieść, zwłaszcza w pierwszej części albumu. „Łowy” cechuje posępny klimat, charakterystyczny dla komiksów pisanych w latach dziewięćdziesiątych. Sporo tu mroku, sporo brutalności, jest też sensacyjny sznyt rodem z kultowych filmowych akcyjniaków. Ulice Gotham wypełnia przestępczość, policjanci bywają skorumpowani, a jedynym światłem w tym moralnym bagnie jest działalność samozwańczych stróżów prawa, takich jak Batman. Komiks ma taki właśnie klimat i z pewnością najmocniej zadziała na nieco starszych czytelników, którzy wychowali się na filmach takich jak „Życzenie śmierci” czy „Brudny Harry”.

Trochę inaczej wygląda druga część albumu. „Terror” skupia się przede wszystkim na akcji i choć potrafi być ona angażująca, to gdzieś gubi się klimat zepsucia i mroku, jaki cechował „Łowy”. To rozczarowuje, ale zaletą segmentu są za to bohaterowie i złoczyńcy. Batman napotyka na swojej drodze Catwoman a w ich relacji doskonale czuć rosnące napięcie, i to zarówno na linii bohater-złodziejka, jak i mężczyzna-kobieta. Już trzydzieści lat temu był to element dobrze budujący historię tych dwojga. Na plus zaliczam także postać Stracha na Wróble, który jest wystarczająco demoniczny. Moench dobrze łączy przeszłość złoczyńcy z jego obecnymi czynami. I choć autor nie wychodzi w zasadzie ani na moment poza standardy w stylu „zemsta za wyrządzone w młodości krzywdy”, to kreśli charakter Crane’a rzetelnie.

Widać, że ilustracje powstały kilka dekad temu. Potrafią być atrakcyjne wizualnie, lecz ewidentnie brak w nich jakiegoś urozmaicenia, elementu wyciągającego je ponad ówczesny graficzny standard. Wraz z biegiem fabuły stają się ponadto coraz bardziej monotonne i nie zaskakują. Owszem, podoba mi się, jak artyści operują kontrastami, na plus zaliczam też, że postaci nie są przerysowane (to jeszcze nie era nadmiernie napompowanych herosów i złoli), ale w ostatecznym rozrachunku wolę jednak nieco większą kreatywność.

Dobrze jest od czasu do czasu zajrzeć do starszych tytułów z Nietoperzem w roli głównej i przekonać się, jak ta postać była pisana kilka dekad temu. Różnice są zauważalne, a co istotne, starsze albumy wcale nie stoją na przegranej pozycji, czasami są o wiele lepsze niż wydawane dzisiaj. Ten omówiony wyżej nie jest może zapomnianą perełką, ale czyta się go na tyle dobrze, że ze spokojnym sumieniem mogę go polecić, zwłaszcza tym czytelnikom, którzy lubią Batmana w bardziej kameralnej, brutalniejszej odsłonie.

Tytuł: Batman. Łowy
Scenariusz: Doug Moench
Rysunki: Paul Gulacy
Kolory: Steve Oliff, James Sinclair
Tłumaczenie: Paulina Walenia
Tytuł oryginalny: Batman: Prey
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: 2025
Liczba stron: 252
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6580-9

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 27. 02. 2025).

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Przygody Supermana. Jon Kent - Recenzja

 

Jeśli chodzi o komiksowego „Supermana”, ostatnimi czasy funkcję obrońcy ludzkości przejął po swoim ojcu Jon Kent. Kal-El nadal jest Człowiekiem ze Stali, nadal pomaga, ale coraz częściej na pierwszy plan wysuwa się jego syn. Jak dotąd komiksy z jego udziałem były bardzo udane – widać po nich, że do serii ponownie zawitała świeżość i entuzjazm. Mając w pamięci trzytomowego „Syna Kal-Ela”, żywiłem spore nadzieje względem „Przygód Supermana”, bo ponownie skupia się on na Jonie. Czy tym razem też jest tak dobrze? Sprawdźmy.

W całym Multiwersum ktoś poluje na kolejnych Kal-Elów. Jeden z Supermanów, który nie stracił jeszcze życia, wierzy, że Jon Kent jest jedynym, który może pomóc w rozwiązaniu tej niepokojącej sprawy. W tym celu wyruszają w podróż mającą na celu znalezienie winnego. Lądują na Ziemi Injustice, gdzie ci, którzy gdzie indziej są bohaterami, stoją na czele planety jako władcy absolutni. Żeby znaleźć wyjście z tej trudnej sytuacji, młody Superman będzie musiał zrewidować swoje podejście do służby ludzkości.

Nowy „Superman” różni się od poprzednich albumów traktujących o Jonie Kencie tym, że tym razem scenarzysta prawie w ogóle nie porusza wątków obyczajowych, zamiast tego koncentruje się na akcji i tym, żeby komiks był łatwo przyswajalny. Odrobinę mnie taki manewr, muszę przyznać, rozczarował, a to z tego względu, że rzeczone motywy były jednymi z najmocniejszych elementów „Syna Kal-Ela”. Nie mówię, żeby skupiać się tylko na życiu uczuciowym Supermana, ale było to naprawdę miłe urozmaicenie pełnych przygód opowieści.

Wspomniałem, że Taylor pisze tak, żeby komiks był łatwo przyswajalny – no właśnie… „Przygody Supermana” są tytułem bardzo bezpiecznym. Poruszają się w dobrze znanej fanom stylistyce i nie wytykają nosa poza strefę komfortu. Nawet w momencie, kiedy pojawiają się ciekawe pytania (na przykład o to, czy w imię utrzymania porządku i bezpieczeństwa można posunąć się do bardziej bezpośrednich, może nawet radykalnych działań), to autor nie idzie za nimi – stają się jedynie pretekstem do kolejnych przygodowych scen.

Nie chciałbym zostać źle zrozumiany – na razie tylko marudziłem na „Przygody Supermana”, choć w gruncie rzeczy nie jest to zły komiks, bo warstwę rozrywkową zaserwowano fachowo. Tak, brakuje tu błysku, ale generalnie Tom Taylor wcale nie zapomniał, jak się pisze. Ciekawym pomysłem było na pewno skonfrontowanie Jona ze światem, w którym Superman ma nieco inne niż on rozumienie sprawiedliwości. Fabuły skonstruowane na zasadzie kontrastów często bywają ciekawe, bo dają ogląd na to, jak niektóre rzeczy postrzegają ludzie o różnych systemach wartości. Tutaj działa to przynajmniej nieźle.

Ilustracje nie windują tytułu, ale dobrze pasują do akcyjnego scenariusza. To standardowy poziom mainstreamowego superhero i w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Jeśli lubicie grafiki kolorowe, efektowne i zwyczajnie miłe dla oka, nie powinniście być zawiedzeni poziomem „Przygód Supermana”.

Choć „Przygody Supermana. Jon Kent” to komiks przyjemny w odbiorze, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stanowi jednak downgrade względem „Syna Kal-Ela”. Tom Taylor za bardzo zbliżył się na jego kartach do trykociarskiej średniej, dał nam opowieść jakich wiele, w której brakuje jakiegoś elementu pozwalającego ocenić ją wyżej. Fani Supermana nie będą zapewne za bardzo rozczarowani, ale nie da się ukryć, że Jon Kent nie tak dawno temu pokazał się nam z ciekawszej strony.

Tytuł: Przygody Supermana. Jon Kent
Seria: Superman
Scenariusz: Tom Taylor
Rysunki: Clayton Henry, Darick Robertson
Kolory: Jordie Bellaire
Tłumaczenie: Paulina Walenia
Tytuł oryginału: Adventures of Superman: Jon Kent
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: styczeń 2025
Liczba stron: 144
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 167 x 255
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-6581-6

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 26. 02. 2025).